I jak to „krytykanci” – czepiają się byle czego, wmawiając istnienie rzekomo straszliwego konstrukcyjnego bałaganu lub nieudaną próbę ambitnego przesłania, albo też narzekając, że przedstawiona historia jest inna aniżeli komiksowy pierwowzór, zamiast bawić się nową wersją opowieści i obiektywnie podejść do oferowanych przez nią atrakcji. Najnowszy obraz Rubena Fleischera (znanego chociażby z Zombielandu) ma swoje wady, i to wyraźne, ale – pomimo dzikich jazd kamery i psychicznych odjazdów bohatera – jest wystarczająco spójny wewnętrznie, by pozwolić śledzić akcję bez problemu, i choć ma coś do powiedzenia w kwestii kondycji ludzkości i poszczególnych jednostek, nawet nie stara się udawać, że jest to przesłanie oryginalne, które stanowi coś więcej niż po raz kolejny powtórzony banał, mający niestety potwierdzenie w rzeczywistości. Odnośnie zaś różnic w filmowej adaptacji graficznego utworu – owszem, są bardzo duże, znając komiksy, może trochę dziwnie jest podążać za origin story Venoma w całkowitym oderwaniu od Spider-Mana, ale koniec końców przestaje to przeszkadzać, bo zmiany są interesujące. Kosmiczny symbiont może i traci aurę tajemniczości, ale zyskuje wyrazistą osobowość – tyleż mroczną, co groteskowo-zabawną, pełną pozornych, nieźle oddanych sprzeczności, bo okazuje się, że można być zżerającym ludzi potworem i mieć całkiem ludzkie potrzeby.
Opowieść o budzącym nader mieszane uczucia dziennikarzu i jego trudnych początkach pożycia z symbiontem, który ma skłonność do zachowywania się niczym wyjątkowo paskudny pasożyt, to najnowsze filmowe dziecko Marvela, ale nie Marvel Cinematic Universe. Prawa do Venoma dzierży firma Sony, dlatego też mamy wykreowany zupełnie odrębny świat, w którym wszelkiego typu menażeria z supermocami nie jest widywana zbyt często, choć oczywiście – jak w przypadku każdej rzeczywistości stanowiącej do pewnego stopnia alternatywę naszej – istnieje tu metawarstwa, komiksy o superbohaterach są przyswajane, tak więc pojawia się i żart o „kryptonicie” Venoma. Ruben Fleischer ofiarował widzom thriller SF z kosmicznym potworem i szalonym naukowcem połączony z czarną komedią, gdzie na plan pierwszy wysuwa się zwykle w innych utworach bardzo poważnie traktowany problem z tożsamością i konflikt wewnętrzny (tu dosłownie), a kibicujemy postaci niejednoznacznej, o zgryźliwym, zjadliwym (znowu dosłownie) poczuciu humoru, która nieźle dogadałaby się z Deadpoolem (zresztą, jest taki crossover). W efekcie powstała całkiem smaczna mieszanka.
Poznajemy Eddiego Brocka (Tom Hardy) jako dziennikarza śledczego prowadzącego internetowy program na temat kontrowersyjnych spraw i przypadków natury kryminalnej. Jest to osoba specyficzna i pełna sprzeczności. Bystry, zajadły „pies posokowiec”, który nie odpuści tropu, dopóki nie dopadnie ofiary, a przy tym zakuty łeb, do którego nie dociera, że czasami swym uporem i niereformowalną postawą zrobi więcej złego niż dobrego, krzywdząc ludzi w imię... pomocy ludziom. Na pierwszy rzut oka porządny, choć nieco niefrasobliwy facet, obrońca uciśnionych z kompleksem ostatniego sprawiedliwego i dobrym sercem, na drugi zaś bezmyślny egoista, chwilami tchórz, no i życiowy nieudacznik. Szczere, szlachetne odruchy nie przeszkadzają mu robić rzeczy zwyczajnie obrzydliwych, np. iść do celu po trupach, zawieść zaufanie bliskich i przyjaciół. Gdy podczas seansu widzi się brak refleksji ze strony Eddiego i wybór drogi na skróty, zamiast okazania cierpliwości i sprytu, co umożliwiłoby mu realizację zamierzeń bez odłamków idących w tłum, ręka sama z impetem uderza w czoło. Paradoksalnie Fleischer i Hardy potrafią sprawić, że Brock generuje swym zachowaniem niechęć, pogardę, ale też współczucie i zrozumienie, a na twarzy widza może pojawić się zażenowany uśmiech wskutek humoru sytuacyjnego. Ostatecznie któż z nas nigdy nie zachował się jak idiota? Kto będzie taki znów chętny do cwaniakowania przed uzbrojonym bandziorem?
Protagonista recenzowanego filmu Rubena Fleischera otrzymuje zadanie: ma przeprowadzić inspirujący wywiad z Carltonem Drakem (Riz Ahmed), młodym, genialnym naukowcem, filantropem i szefem Fundacji Życia, która prowadzi badania nad kosmosem, w nadziei że można tam odnaleźć substancje, które okażą się lekarstwem na wszelkie ziemskie choroby, i nowe miejsce do życia dla ludzkiego gatunku. W rzeczywistości Drake ma kompleks Boga i obsesję na punkcie zapisania się złotymi zgłoskami w historii nauki. W przekonaniu, że zaledwie pokolenie dzieli planetę od całkowitej dewastacji, a ludzkość od zagłady, nie cofnie się przed niczym, by doprowadzić do końca swe, delikatnie rzecz ujmując, nieetyczne eksperymenty. Jak można się było domyślić, Eddie Brock schrzani sprawę, ale jako że nie ma tego złego, co by na gorsze nie wyszło, zainspiruje ważną dla fundacji badaczkę, Dorę Skirth (Jenny Slate), do działań w kierunku naprawy obecnego stanu rzeczy. Doprowadzi to do wysoce emocjonującego spotkania dwóch person, które staną się znane jako Venom...
Do wielkich zalet filmu w reżyserii Fleischera należy motyw poznawania się, a potem docierania się Eddiego i jego symbionta, to jak każdy z nich na swój sposób przestaje być nieudacznikiem. Ta schizofreniczna relacja, pełna absurdalnych momentów, tyleż śmiesznych, co budzących dreszcz na grzbiecie, została świetnie przedstawiona przez Toma Hardy’ego – aktor ów potrafi splugawić się w iście genialny, widowiskowy sposób, dostarczając odbiorcy/odbiorczyni naprawdę odjechanej rozrywki. Scena z homarami w restauracji... niezapomniana. Tu trzeba wspomnieć, że strona wizualna produkcji jest bardzo udana – efekty specjalne, grafika komputerowa robią solidne wrażenie. Oczywiście Venom ma PG-13, tak więc nie uświadczy się tu rozbryzgów krwi i flaków na wietrze, ale obraz i bez tego plastycznie oddaje makabreskę. Tym bardziej też uderza kontrast wymęczonej twarzy i niepokojąco poczciwych, niebieskich oczu Brocka z upiornym, czarnym pyskiem zbrojnym w obsceniczny jęzor i zaślinione zębiska, budzące oczywiste skojarzenia z parodią złośliwego uśmieszku, na widok których każdy Alien zadrżałby z zachwytu i natychmiast podbiegł, by powitać zaginionego kuzyna. Dlatego scena perwersyjnego pocałunku to kolejna kwestia, którą ciężko zapomnieć. Kolorystyka świata przedstawionego jest dużo bardziej mroczna niż w innych adaptacjach historii Marvela, nie tylko w porównaniu z MCU, bo o to nietrudno, ale i z serialami. Naturalnie nie istnieją rzeczy idealne – mamy, skądinąd udaną, bo bardzo dynamiczną, scenę starcia Venoma z bardzo potężnym adwersarzem i niestety rzeczony chwilami wygląda bardzo kiczowato, psując klimat. Na szczęście końcówka sekwencji została uratowana niezwykle malowniczym, przepięknym wręcz kadrem, przywodzącym na myśl co lepsze obrazki ze Spawnem na pierwszym planie.
Jeśli chodzi o wady, to niniejsza produkcja cierpi na typowy problem origin story. Twórcy chcieli tak wiele opowiedzieć na temat tego, kim jest nasz bohater, że pierwsza część opowieści wydaje się przeładowana obrazami i szczegółami, które lepiej sprawdziłyby się w serialu niż w filmie kinowym – w gruncie rzeczy są niewiele wnoszącymi ozdobnikami kradnącymi czas na coś potencjalnie bardziej przydatnego. Generalnie występuje tu trochę dłużyzn, przydałoby się tu i tam wyciąć po parę sekund. Ot, chociażby przez większość czasu swego trwania rewelacyjna scena, w której Venom dosłownie porywa Eddiego, zmuszając go do brawurowej – i niszczycielskiej – ucieczki przed siepaczami wrażej organizacji, w końcu zaczyna nieco nużyć (na szczęście Ruben Fleischer przynajmniej potrafił z tego dowcipnie wybrnąć). Trudno nie zauważyć również kilku wpadek natury logicznej (z tych najbanalniejszych – jakim cudem oddział SWAT, czy co to tam było, tak szybko zjawił się w miejscu bytności Venoma?). Za walor trudno uznać także drewnianą, irytującą Michelle Williams w roli Anne Weying, dziewczyny Eddiego Brocka. Postać Anne jest całkiem sensowna, ale aktorka nie potrafiła tchnąć w nią życia, nie było również ani krzty ekranowej chemii między nią a Tomem Hardym. Mimo wszystko jednak owa adaptacja ma więcej zalet niż wad, a przynajmniej te pierwsze robią większe wrażenie.
Venom to obraz, który bazuje na aktualnych lękach i bolączkach. Dewastacja środowiska i zmiany klimatyczne (naprawdę nieważne, czy z winy człowieka, czy nie) są faktem, istnieje wiele głosów, że może być już za późno. Pojawia się, niestety, całkiem zasadne pytanie, które zawsze powracało w sytuacji zagrożenia: Czy można poświęcić niewielu dla przetrwania wielu? I dalej: Czy w obliczu przetrwania gatunku poświęcenie osób nieprzydatnych dla społeczeństwa nie staje się po prostu racjonalnym działaniem? A może jednak należy traktować to jako konieczność, a nie zbrodnię? Twórcy Venoma nie zagłębiają się w dywagacje na ten temat, próżno tu szukać wielkiej filozofii czy moralitetu, ale nie da się ukryć, że całkiem wdzięcznie zagrało porównanie ludzi do pasożytów na ciele Ziemi i zestawienie tegoż z „pasożytem” z kosmosu, który – zachwycony swym nowym domem i więzią z ludzkim symbiontem – brutalnie pozbywa się „pasożytów na tkance społecznej” (oczywiście radośnie czerpiąc z tego żywieniowe korzyści). I tu wkraczamy w inny temat: Jak skutecznie niszczyć przestępczość bez czegoś, co naprawdę przerazi przestępców? Ci, których nie obchodzi cierpienie albo którzy lubują się w krzywdzeniu innych, w większości przypadków rozumieją tylko siłę. W pewnym sensie są potworami. Jak usuwać potwory, nie stając się potworem? Ale czy to takie złe być potworem, który stawia sobie granice i robi dobrą robotę dla „dobrych ludzi”? Tylko czy potwór rzeczywiście umie się powstrzymać?
Cóż, nawet jeśli nie zawsze, to przeciętny człowiek ma dość serwowania treści, że należy wybaczyć oprawcy – dlatego tak lubimy nieodmiennie odświeżający motyw „niegrzecznych”, „niepoprawnych” protagonistów, którzy zrobią swoje, rozgniatając złola na miazgę (i rzucając brutalny żarcik), zamiast oddać go w ręce wymiaru sprawiedliwości. To jest sprawiedliwość, to jest przynajmniej porządna kara – myślimy z aprobatą, obserwując bohaterskich antybohaterów: Punishera, Deadpoola, czy teraz Venoma. I choćby dlatego film Fleischera wielu miłośnikom i miłośniczkom adaptacji komiksów przypadnie do gustu. A resztę może przekonać ociekający złośliwością, momentami sadystyczny humor, solidna, dynamiczna muzyka (np. Venom Eminema) oraz aktorski koncert w wykonaniu Toma Hardy’ego, któremu godnie partneruje Riz Ahmed, kreując personę interesującą, umiejącą użyć uroku osobistego, a zarazem odstręczającą. Na pewno ucieszą się ci spośród białych mężczyzn, co to żyją w oblężonej twierdzy, poza którą „cała popkultura” dybie na ich honor – czarny charakter nie jest barwy śniegu, lecz karmelu (Ahmed jest Pakistańczykiem z pochodzenia). Reszta po prostu ucieszy się z dobrego aktora.
Na zakończenie warto wyrazić życzenie: Oby tandem Eddiego Brocka i Venoma nigdy nie trafił do MCU (zresztą, podobnie jak X-Meni...). Strasznie dużo już się tam tego napakowanego supermocami tałatajstwa nazbierało i zaraz zrobi się taki miszmasz, że i wewnętrzna logika generowanej przez filmy rzeczywistości, i przyjemność z oglądania pryśnie. Naturalnie w przypadku kontynuacji historii Venoma spowoduje to pewne utrudnienia związane z przeniesieniem na ekran elementów fabuły, które źródłowo zazębiają się z innymi postaciami komiksowego uniwersum Marvela (z drugiej strony np. obecny Peter Parker niespecjalnie mógłby mieć sensowną relację z Brockiem), ale w końcu od czego są scenarzyści... Ach, skoro już przy tym jesteśmy – kiedy skończy się scena po napisach, wytrzymajcie jeszcze chwilę...
Venom jest dla Ciebie, jeśli lubisz gry z superbohaterami i superłotrami, a już szczególnie gdy cenisz postacie łączące te cechy.