Włączyłem nowe Pokemony na Switcha i poczułem się, jakbym znowu miał 15 lat i GameBoya w ręku.
Włączyłem nowe Pokemony na Switcha i poczułem się, jakbym znowu miał 15 lat i GameBoya w ręku.
Tytuł Pokemon: Let's Go, Pikachu! lub Pokemon: Let's Go, Eevee! (dwie wersje tej samej gry) może się jednoznacznie kojarzyć z hitem na komórki z 2016 roku. Czy coś je jednak faktycznie łączy z Pokemon Go? Tak, ale Let's Go… to przede wszystkim odważna interpretacja gier z pierwszej generacji na monochromatycznego Game Boya, a nie smartfonowa zabawka zmuszająca do szukania pokemonów w krzakach pod balkonem naszego mieszkania.
Gracze Pokemon Go posiadający Pokemon: Let's Go… mogą połączyć się ze swoim kontem i przenieść złapane pokemony z pierwszej generacji do gry na Switchu. Emigranci trafiają do specjalnej miejscówki zwanej GO Park w Fuchsia City i jeśli chcemy ich w swojej drużynie, poki muszą być znowu złapane. Co ważne, pokemony przeniesione z telefonu na Switcha nie mogą wrócić do Pokemon Go.
Poza tym elementem Pokemon: Let's Go, Pikachu/Eevee nie ma wiele wspólnego z Pokemon Go, co mnie wyjątkowo cieszy. Nie ukrywam, że jestem reprezentantem starej szkoły trenerów pokemon, wychowanym na pierwszej generacji. Dlatego kiedy odpaliłem Pokemon: Let's Go, Pikachu! i pobiegałem ze dwie godzinki po świecie gry, zalała mnie fala nostalgii. Pierwsze Pokemony na Switcha to w dużym uproszczeniu współczesna interpretacja Pokemon Yellow (rozbudowanej wersji Pokemon: Red/Blue z pierwszego GameBoya), z którym spędziłem mnóstwo godzin nastolatkiem będąc.
Ponownie lądujemy w regionie Kanto, gdzie jako młody trener (albo trenerka) opuszczamy matczyny dom, by tułać się po świecie, kolekcjonować pokemony, pokonywać innych trenerów i zapisać się na kartach historii jako najlepszy z nich wszystkich. Po drodze zwiedzamy miasta, gdzie rzucamy wyzwanie lokalnym mistrzom i co jakiś czas trafiamy na odwiecznego rywala, który chce nam utrzeć nosa. Powracają fajtłapowate czarne charaktery spod znaku Team Rocket, przemierzamy te same miejscówki co na GameBoyu, przetrząsamy Power Plant, wchodzimy na pokład S.S. Anne, próbujemy wydostać się z "labiryntów" Mt. Moon itd. Każdy, kto ma w pamięci Pokemon Yellow, odnajdzie się tutaj od razu i będzie z wielką przyjemnością chłonął nowe wyobrażenie tego świata i historii, ubranej przed laty w kilka pikseli na krzyż.
Metamorfoza audiowizualna jest oczywistą, ale nie jedyną nowością w stosunku do Pokemonów sprzed 20 lat. Pokemon: Let's Go, Pikachu/Eevee nie jest odgrzewanym kotletem z nową panierką, tylko jak na reinterpretację przystało – produkcją bogatą w nowe rozwiązania, które w większości można uznać za ogromny plus.
Największe zmiany zaszły w temacie łapania dzikich pokemonów. Na GameBoyu łaziło się w wysokiej trawie lub jaskiniach, by po chwili zostać zaatakowanym przez losowo występującego przeciwnika. Na Switchu ten archaizm został zastąpiony pokemonami widocznymi na ekranie, więc to od nas zależy, czy chcemy je zaczepiać, czy nie. Druga rewolucyjna zmiana – gdy zderzymy się z dzikim pokemonem (albo on na nas naskoczy), nie dochodzi do walki tak jak kiedyś. Możemy albo zostawić go w spokoju, albo spróbować złapać. Łapanie pokemonów to prosta minigierka z opcją wyboru przysmaku (najedzony pokemon stawia mniejszy opór) i pokeballa, którego rzucamy, obserwując ruchy stworka. Grając w trybie tabletu wystarczy wychylać gałkę/ekran i wcisnąć A. Zaś gdy gramy na telewizorze z Joy-Conem w ręku (lub dedykowanym kontrolerem Poke Ball Plus), musimy wykonać odpowiedni ruch ręką, imitujący rzut pokeballem.
Rezygnacja z walki z dzikimi pokemonami to dla mnie ogromny plus. "Zmiękczanie" ich przed próbą złapania bywało mordęgą na GameBoyu, więc obecność nowego systemu przywitałem z otwartymi ramionami. Jedynym zgrzytem jest sterowanie ruchowe, które działa na sobie znanych zasadach. Niby wystarczy wybrać pokeballa i w odpowiednim momencie machnąć ręką, mimo to kulka potrafi polecieć w zupełnie niepożądanym kierunku lub spaść pod nogi dzikiego stworka.
Inne nowości lub modyfikacje pewnych elementów z Pokemon Yellow nie rzucają się w oczy, choć weterani z pewnością je odnotują. Mam na myśli zastąpienie jazdy na rowerze ujeżdżaniem wybranych pokemonów (znamy to z 3DS-a), przydzielanie punktów doświadczenia nie tylko za wygrane walki, ale także za łapanie poków, czy pozbycie się HM. Nie oznacza to, że specjalne ataki wykorzystywane poza polem bitwy (latanie, pływanie, cięcie drzewek itp.) nie występują. Są jednak teraz inaczej nazywane i zdobywa się je w inny sposób.
Świetną zmianą jest posiadanie dostępu do wszystkich zdobytych pokemonów z poziomu menu. Na GameBoyu nosiło się przy sobie tylko sześć pełnych pokeballi, a każdy złapany stworek trafiał na serwer – żeby zmienić skład walczących pokemonów trzeba było znaleźć komputer (znajdowały się w każdym Pokemon Center) i ręcznie grzebać w folderach. To już na szczęście przeszłość, bo teraz wystarczy otworzyć plecak i zarządzać wszystkimi dostępnymi pokemonami.
Pokemon: Let's Go, Pikachu/Eevee dodał także swoje trzy grosze w temacie multiplayera. Oprócz opcji pojedynkowania się (lokalnie lub po sieci) i robienia wymiany z innymi graczami, wprowadzono tryb kooperacyjny. Prawie na samym początku gry w lewym-dolnym rogu ekranu pojawia się charakterystyczna ikonka, która "każe" nam potrząsnąć drugim Joy-Conem. Jeśli to zrobimy, ściągniemy do naszej przygody pomocnika kontrolowanego przez drugiego gracza. Pomocniczy trener może wykonywać tylko dwie akcje. W trakcie walki wydaje komendy drugiemu pokemonowi z zestawu głównego gracza (NPC w potyczce 2 na 1 nie ma szans), a przy łapaniu dzikich stworków rzuca swojego pokeballa, zwiększając szansę na uwięzienie go za pierwszym razem.
Ta bardzo uproszczona kooperacja sprawdza się świetnie, gdy rodzic chce pomóc małemu trenerowi w jego pierwszej przygodzie w Kanto. Choć i bez takiego wsparcia Pokemon: Let's Go, Pikachu/Eevee jest znacznie łatwiejsze niż wcześniejsze odsłony serii. Dość powiedzieć, że całą przygodę można ukończyć bez przegrania choćby jednej walki i grindowania, co na GameBoyu byłoby nie lada wyczynem. Pokemony na Switcha są przez to bardziej przystępne dla nowych odbiorców, co wcale nie znaczy, że weterani będą się nudzić i znowu pokonają Elitarną Czwórkę tylko dlatego, że wypada. Główna przygoda jest prosta, łatwa i przyjemna, jednak twórcy przyszykowali serię post-game'owych wyzwań, które sprawdzą umiejętności trenerskie najwytrwalszych i najbardziej doświadczonych graczy. Także im zadedykowano szereg urozmaiceń, o których gra nie mówi wprost. Jak działają combosy przy łapaniu pokemonów, gdzie spotkać shiny, co dają cukierki, jak zdobyć wszystkie techniki specjalne (odpowiedniki HM). Tymi sprawami nie musi się przejmować gracz pragnący ukończyć główną przygodę, tylko ambitny trener, który oczekuje czegoś więcej.
Dzięki takiemu podejściu "dla każdego coś miłego" Pokemon: Let's Go, Pikachu/Eevee jest idealną propozycją zarówno dla początkujących graczy jak i weteranów pamiętający początki serii na GameBoyu. Współczesna oprawa graficzna, pełna detali i smaczków, ożywia doskonale znany świat. Walki w trójwymiarze z efektownymi atakami to coś, o czym marzyłem patrząc na pikselowe obrazki z dwoma klatkami animacji. Pokemon: Let's Go, Pikachu! to w pewnym sensie spełnienie marzeń 15-letniego Jakuba Zagalskiego, który zagrywał się w Pokemon Yellow na zielonym GameBoyu. Oczywiście wtedy nie mogłem przypuszczać, że kiedyś będzie mi dane powrócić do Kanto w tak niesamowitym wydaniu, bez losowych walk, uciążliwego korzystania z komputera etc. Tym bardziej cieszę się z istnienia Pokemon: Let's Go, Pikachu!, które przywróciło masę miłych wspomnień, a jednocześnie zapewniło kilkadziesiąt godzin przyjemnej rozgrywki.
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!