Oscary, Grammy, Pulitzer czy Emmy. Wszystkie szanujące się branże mają swoje prestiżowe nagrody. Elektroniczna rozrywka nie szanuje się?
Oscary, Grammy, Pulitzer czy Emmy. Wszystkie szanujące się branże mają swoje prestiżowe nagrody. Elektroniczna rozrywka nie szanuje się?
Ten tekst piszę dzień po gali The Game Awards, uznawanej przez niektórych za „growe Oscary”. Może takimi kiedyś będą, ale na razie zdecydowanie za wcześnie na podobne deklaracje. Moim zdaniem ciągle nie doczekaliśmy się nagród z prawdziwego zdarzenia przyznawanych co roku najlepszych grom wideo. Prestiżowych, szanowanych czy wzbudzających zainteresowanie graczy oraz pożądanie deweloperów. Chociaż Geoff Keighley dwoi się i troi, na razie nie może tego osiągnąć. Idzie mu coraz lepiej, ale do celu nadal daleka droga. Moim zdaniem to, że jeszcze nikomu nie udało się tego zrobić, nie świadczy zbyt dobrze o dojrzałości branży gier wideo.
Dzisiaj nie trzeba już nikomu mówić o wielkości sektora elektronicznej rozrywki (wyrażonej w dolarach), ani jego gigantycznym wpływie na światową popkulturę. Gry wideo stoją dokładnie w tym samym miejscu co filmy, seriale czy muzyka. Te, choćby ze względu na staż, cieszą się jednak zdecydowanie większym poważaniem. Prestiżowe nagrody jak Oscary, Emmy czy Grammy najlepiej o tym świadczą. Te statuetki są obiektem pożądania i stanowią wyznacznik tego, co najcenniejsze w danej kategorii. W przypadku gier nagrody przechodzą bez większego echa, ewentualnie są obiektem drwin. Uważam, że świadczy to o niedojrzałości branży elektronicznej rozrywki. Być może to ostatni krok, aby gry stały w świadomości ogółu społeczeństwa na równi z filmami, serialami i muzyką.
Jeszcze niedawno moim faworytem do miana „growych Oscarów” były nagrody Golden Joystick Awards. Wszystko za sprawą długich tradycji. Statuetki przyznawane są od 1983 roku (dla porównania pierwsza ceremonia wręczenia Oscarów miała miejsce w 1929 roku), a więc mogą pochwalić się imponującym stażem. W tym roku moment ich przyznania przeszedł jednak bez większego echa. CD Projekt RED pochwalił się nagrodą dla Cyberpunka 2077 (najbardziej oczekiwana gra), a więc część graczy w Polsce w ogóle dowiedziała się, że cokolwiek się wydarzyło. Osobiście z przerażeniem spojrzałem na listę zwycięzców. Red Dead Redemption 2, a więc jedna z najwyżej ocenianych gier w historii, otrzymała tylko jedną nagrodę od krytyków. Za najlepszą produkcję roku uznano z kolei Fortnite. Rozumiem wielką popularność gry, ale czy Golden Joystick Awards nie są czasem statuetkami przyznawanymi za jakość? Pamiętajmy o kulisach powstania tej produkcji. Ona była wielkim rozczarowaniem i porażką. Dopiero sklejony na kolanie tryb battle royal skopiowany z PUBG uratował ten tytuł. Tak dużego sukcesu nigdy by nie było, gdyby „oryginał” nie miał tak kosmicznych problemów technicznych, które zniechęcają graczy do dalszej zabawy. Epic Games miał więc więcej szczęścia niż rozumu. Nikt im nie odmawia zarabiania ogromnych pieniędzy na Fortnite, ale czy od razu należy doceniać grę takimi nagrodami?
Po drugiej stronie mamy Red Dead Redemption 2. Efekt pracy setek osób, które przez około 7 lat ciężko pracowały nad tytułem, który wnosi elektroniczną rozrywkę na nowy poziom. To nie jest zabawka dla dzieciaków, a jedna z najlepiej opowiedzianych historii jakie kiedykolwiek widzieliśmy w grach wideo. Emocje towarzyszące poznawaniu historii gangu Dutcha van der Linde stoją na najwyższym poziomie. Jak można zestawić obok siebie takie dwie produkcje i powiedzieć, że Fortnite jest lepszy? Popatrzmy na Oscary. Wiadomo, że najnowsi Avengersi przyciągają do kin rzesze ludzi, którzy zachwycają się najbardziej ambitnym crossoverem w historii. To fajny film, przy którym mało kto źle się bawił. Nikomu jednak nie przyjdzie na myśl, że może on być nominowany do Oscarów w kategoriach innych niż techniczne (np. efekty specjalne). Mimo ogromnej popularności, finalnie za najlepsze tytuły uważa się produkcje ambitne, a nie popkulturową papkę. Tym samym twierdzę, że jeśli Golden Joystick Awards chce być plebiscytem prestiżowym, takie tytuły jak Fortnite nie mogą zdobywać głównych nagród.
Nieco lepiej wyglądała tegoroczna gala The Game Awards, chociaż tam również nie mogłem patrzeć na niektóre wyróżnienia. Za nami fantastyczny rok z wieloma kapitalnymi produkcjami. Mimo wszystko do gry roku nominowany był Assassin's Creed Odyssey. Z pewnych względów jestem ostatnią osobą, która może krytykować ten tytuł. Niedawno ją skończyłem z wynikiem prawie 80 godzin na liczniku. Byłoby znacznie mniej, ale pokusiłem się (skutecznie zresztą) o wbicie calaka na Xboksie One. Z drugiej strony takie liczby sprawiają, że czuję się na siłach jeździć po tej grze jak po łysej kobyle. Po wybitnym Red Dead Redemption 2 otrzymałem historię tak fatalną, że pierwsze co chciałem to zakopać cały nakład tej gry na jakiejś pustyni. Dialogi są napisane na kolanie, postacie płytkie, voice-acting tragiczny, a zadania nudne i monotonne. Jak przypominam sobie, że poprzednia część serii miała rzekomo wzorować się na Wiedźminie 3, nie jestem w stanie przestać się śmiać. Pod względem narracji Odyssey to dno i kilometr mułu. Widać, że grę tworzono po linii najmniejszego oporu. Mechanika skopiowana z Origins, historia napisana na kolanie, nawet muzyka z menu wyciągnięta z Assassin's Creed II. Dokładnie, Ubisoft tak napracował się w najnowszej produkcji, że wykorzystał słynny utwór Ezio's Family, aby tylko zbytnio się nie przemęczyć. Jak coś takiego może być nominowane do gry roku? To nie jest żart. Dla mnie to kpina z powagi nagród.
Ktoś pewnie już pisze komentarz, że skoro ten Odyssey jest taki słaby, to dlaczego gracze tyle w niego grają (z niżej podpisanym na czele). Otóż nie da się ukryć, że to paradoksalnie dosyć wciągająca produkcja. Mnogość zadań czy ciągłe zdobywanie leveli i nowego sprzętu sprawia, że marchewka na kiju nie znika sprzed oczu gracza ani na moment. Typowo „growe” mechanizmy zostały przygotowane w bardzo przemyślany sposób. Nawet rozgrywka została spłycona, aby zabawa była płynna. Przykładowo bohater Odyssey potrafi skoczyć z dowolnej wysokości i nic sobie nie zrobi. Momentami wyglądał jak agenci z Crackdown spadający ze szczytów wieżowców na drogę. Realizmu zero, ale przyspiesza to zabawę i nie pozwala zwolnić ani przez chwilę. Totalne przeciwieństwo znacznie wolniejszego, mocno stawiającego na realizm Red Dead Redemption 2. Dlaczego więc, skoro mimo ogromnych bolączek gra jest niezwykle wciągająca, nie ma zostać doceniona? Z tego samego względu co Fortnite.
Mimo dużej grywalności, Assassin's Creed Odyssey to gra pozbawiona jakichkolwiek ambicji. Ubisoft pewnie zaangażował do jej stworzenia swoich najgorszych ludzi, bo poprzeczka była ustawiona tak nisko. To jest jak growy fast food i tak należy oceniać tę produkcję. Red Dead Redemption 2 (i kilka innych tytułów, np. God of War) to niczym obiad w drogiej restauracji z gwiazdką Michelin. Przystawka wygląda jak okruszki, a sztućców jest tyle, że w połowie przypadków nie wiadomo nawet do czego służą. Mimo wszystko danie główne to niesamowite doznania smakowe. Assassin's Creed Odyssey to z kolei Happy Meal z McDonald's. Nie ma niczego złego w tym, że komuś to smakuje. Mimo wszystko trzeba zdawać sobie sprawę, że świetnie przygotowane przegrzebki i hamburger z sieciówki to jednak zupełnie inna półka. Growe plebiscyty nie polegają więc na docenieniu najlepszych, tylko mieszają produkcje ambitne z popkulturową papką. Jakość zlewa się z popularnością. W przypadku Oscarów nie jest dziwne, że najważniejsze statuetki zbierają filmy, które są daleko w tyle listy największych hitów kasowych. One jednak są najlepsze i za to są doceniane. Można mieć niekiedy wątpliwości co do decyzji akademii, ale nie można jej odmówić, że przynajmniej w nominacjach nie pojawia się filmowy fast food.
Tegoroczna gala The Game Awards po raz pierwszy pokazała mi, że Geoff Keighley może stworzyć growy odpowiednik Oscarów. Widać było takie ambicje, chociaż w kilku miejscach potrzeba sporo pracy. Nie podobały mi się nominacje dla Odyssey, nie zgadzam się również z główną nagrodą dla God of War. Będę murem stał za Red Dead Redemption 2. W tym jednak przypadku nie mam zamiaru mocno krytykować finalnego wyboru, ponieważ niezwykle cenię produkcję Sony Santa Monica. To wspaniała, ambitna gra, która zasługuje na uznanie. W przypadku Oscarów również nie wszystkie wybory spotykają się z pełną akceptacją obserwatorów. To jednak problem, którego nie da się uniknąć. W przypadku The Game Awards prędzej doczepię się do otoczki, która nadal wymaga sporo pracy. Moim zdaniem na gali powinno być jeszcze więcej wręczania nagród, a mniej trailerów gier. Te najważniejsze mogą zostać jako dodatkowa, duża atrakcja. Z wielu da się jednak zrezygnować. W tym roku przykładowo widzowie obejrzeli zwiastun zapowiadający samochód McLarena, który trafi do Rocket League. Ogłoszenie swoją skalą zdecydowanie nie przystoi poważnej imprezie branżowej. Podobnych przykładów było jeszcze kilka. Rozumiem motywy finansowe. Taka gala to ogromne przedsięwzięcie i trudno oczekiwać, że Geoff Keighley pro publico bono opłaci je pieniędzmi swojego majętnego ojca. Jeszcze trochę czasu minie zanim The Game Awards zdobędzie taką popularność jak Oscary, co zapewni ogromne wpływy z samej tylko sprzedaży praw do transmisji.
Uważam, że branża gier wideo ciągle nie może wykonać ostatniego kroku, aby stać na równi z przemysłem filmowym i fonograficznym. Mimo coraz większej liczby poważnych i ambitnych produkcji, ciągle szeroko pojęta krytyka gier nie potrafi oddzielić popkulturowej papki od rzeczy wartościowych. Nie dziwmy się potem, że branżowe nagrody nie mogą cieszyć się taką popularnością i prestiżem. Być może się mylę, ale myślę że to ostatnia rzecz, której brakuje branży elektronicznej rozrywki. Warto więc, abyśmy nauczyli się nieco poważniej i krytyczniej rozmawiać o grach oraz oddzielać różne rzeczy. Nawet w Polsce inni aktorzy są gwiazdami Telekamer, a inni Orłów. Zacznijmy może od tego, aby nagrody jak Golden Joystick Awards czy The Game Awards były przyznawane na bazie opinii fachowców, którzy mają zaliczone wszystkie najważniejsze tytuły, a nie anonimowego głosowania internautów. Wtedy łatwo pomylić jakość z popularnością.