Green Book w reżyserii Petera Farrelly’ego to jeden z filmów o „przyjaźni niemożliwej”, która jednak dochodzi do skutku i tworzy mocną więź między ludźmi z dwóch różnych światów – utwór tym ciekawszy, że oparty na faktach, co nie znaczy oczywiście, iż należy traktować go jako całkowicie odzwierciedlający prawdę dokument. Filmy poruszające temat dyskryminacji i relacji, które niweczą wzajemne uprzedzenia, eksponując zdolność człowieka do miłości i przyjaźni ponad podziałami, bywają różne – poważne, wzruszające, dramatyczne, albo też ckliwe i przesłodzone, niejednokrotnie również zawierają elementy humorystyczne – Green Book jednak charakteryzuje się tym, że aż tryska humorem, co (biorąc pod uwagę problematykę i tło wydarzeń) początkowo może wydawać się wręcz niestosowne, ale takie nie jest. Wręcz przeciwnie – twórcy recenzowanego filmu trafili w dziesiątkę. Stworzyli dzieło łączące ciężar gatunkowy przekazu z lekkością formy, przez co bawi, wzrusza, a zarazem wzbudza zimny dreszcz na plecach poprzez kontrast pomiędzy tym, co reprezentują i jak traktowane są postacie. Daje lekcję historii, pokazuje absurd rasistowskiej ideologii, konfrontując odbiorcę/odbiorczynię z własnymi przekonaniami i skłaniając do zastanowienia się nad kwestią, dlaczego tego typu postawy cały czas mają się nieźle, bo – niestety – nie możemy stwierdzić po seansie: „No, kiedyś to było parszywie, ale ludzie nauczyli się na błędach, mamy społeczeństwa działające w duchu tolerancji i szacunku i teraz już wszystko jest w porządku. No nie?”.
Film opowiada o spotkaniu, wspólnej podróży, a przede wszystkim wzajemnym poznawaniu się i rodzącej się sympatii pomiędzy pianistą-wirtuozem i kompozytorem – doktorem Donem Shirleyem – a dorabiającym sobie na dość „egzotyczne” sposoby bramkarzem nocnego klubu – Tonym „Lipem” Vallelongą. Dystyngowany muzyk zatrudnia zaradnego twardziela jako swego szofera i ochroniarza na długą trasę koncertową – to rzecz, która sama w sobie zawiera potencjał na opowieść o zabawnych dla widza tarciach charakterologicznych i rozmaitych kłopotliwych aspektach podróży, tu jednak pikanterii dodaje fakt, że mamy rok 1962 (okres segregacji rasowej), chlebodawca jest czarny, pracownik zaś Włochem z rasistowskim zacięciem. Ach, dodajmy jeszcze, że trasa wiedzie na dalekie Południe USA, gdzie w danym momencie sytuacja Afroamerykanów wciąż miała wiele wspólnego z niewolnictwem... Obowiązujące wówczas prawa Jima Crowa solidnie ograniczały czarnym podróżnym swobodę, dlatego Victor Hugo Green, czarnoskóry pracownik nowojorskiej poczty, wymyślił co roku aktualizowany przewodnik – The Negro Motorist Green Book (1936–1966), który zawierał listę miejsc w Ameryce Północnej, na Karaibach i Bermudach, gdzie zmotoryzowani czarni mieli prawo się zatrzymywać. Green Book, który posłużył za tytuł niniejszego obrazu, pozwalał unikać aresztowań i aktów przemocy na tle rasowym. Tytuł ów zresztą jest dosyć mylący, gdyż to nie księga Greena, jej historia i skądinąd szokujące kwestie związane z zasadami korzystania stanowią główny motyw i esencję filmu Farrelly’ego, a proces budowania niesamowitej relacji pomiędzy bohaterami, którą specyficzne trudności związane z podróżowaniem paradoksalnie wzmacniają, zamiast rozbijać.
Siłą opowieści jest konstrukcja postaci i wynikające stąd problemy napędzające akcję. O ile Tony (Viggo Mortensen) jest z pozoru zupełnie typowym przedstawicielem biednego, „białego” Bronxu, o tyle doktor Shirley (Mahershala Ali) stanowi w owym czasie ewenement na skalę światową. Jest człowiekiem niezwykle wykształconym (posiadającym trzy doktoraty), genialnym jazzmanem i mistrzem muzyki klasycznej (uchodzącej za rzecz dla białych), dokonującym cudów na fortepianie (sam Igor Strawiński uważał go za geniusza). Na ekranie oglądamy człowieka, który prezentuje sobą żywe zaprzeczenie ówczesnych popularnych wyobrażeń i oczekiwań odnośnie czarnoskórych muzyków oraz czarnoskórych osób w ogóle. Punktem zapalnym fabuły okazuje się nie tylko różnica charakterów, edukacji i koloru skóry bohaterów, ale i fakt zawikłania kwestii klasy społecznej. Muzyk intelektualista nominalnie reprezentuje klasę wyższą (kultura, edukacja, poziom zamożności i wyrafinowania – mieszka w luksusowym apartamencie, pełnym egzotycznych przedmiotów zbytku), będąc wedle prawa i oczekiwań społecznych poniżej niewykształconego osobnika z klasy pracującej ze względu na „niższość rasy”. Generuje to w Green Booku dodatkową warstwę – zarówno komediową, jak i dramatyczną.
Przyglądając się osobom Tony’ego i Dona, wsłuchując się w rozbrajające linie dialogowe Green Booka, zagłębiamy się w grę przeciwieństw, której istotą okazuje się ich równowaga i przemiana pod wpływem tej drugiej persony. Tony „Lip” Vallelonga to nieokrzesany, skłonny do brutalnych zachowań i prostackich wygłupów cwaniak, ale zarazem osoba solidna, mająca swój kodeks pracy i poważnie traktująca obowiązki wobec pracodawcy, a także bardzo dbająca o żonę i dzieci. Jednak choć człek to prosty, to bynajmniej nie głupi i nie tak znów prymitywny – jest do tego stopnia wygadany i sprytny (wręcz złotousty), że potrafi każdego przekonać niemal do wszystkiego, dlatego z dumą nosi przezwisko „Lip” (Warga/Wara). Doktor Don Shirley zaś to wrażliwy, wysublimowany, emanujący kulturą i elegancją intelektualista, co nie przeszkadza mu wychodzić na próżnego, aroganckiego snoba z dyktatorskimi zapędami. Lecz choć tak pełen godności, mądry i wyrafinowany, to zadziwiająco pryncypialny, niereformowalny i bezradny w kontakcie z prozą życia (dla kogoś takiego jak on – szczególnie trudnego), a w dodatku wyalienowany (jak widzimy – częściowo na własne życzenie). Ci dwaj nie bez trudu znajdują wspólny język, a obserwacja, jak niezgrabnie szukają dróg porozumienia i docierają się w podróży, to – z racji mistrzowskiego poziomu portretujących postacie aktorów – prawdziwa uczta dla oka i ucha.
Twórcy Green Booka zręcznie zawarli tu kwestię tożsamości i wewnętrznych sprzeczności bohaterów. Vallelonga, który z odrazą wyrzuca szklanki po tym, jak napili się z nich czarni hydraulicy, jednocześnie zachwyca się Arethą Franklin i drwiąco zwraca uwagę, że jest bardziej czarny niż jego chlebodawca, bo wie więcej o życiu przeciętnych czarnych aniżeli on. Okazuje się także, iż wbrew temu, czego można by się spodziewać po stereotypowych Włochach, nie ma on problemu z czyjąś homoseksualną orientacją, gdyż jak mówi: Pracowałem w nocnym klubie i wiem, że świat jest... skomplikowany. Z drugiej strony mamy przejmującą scenę z Shirleyem, który krzyczy: Jeśli jestem nie dość czarny i nie dość biały, i niewystarczająco męski, to kim wobec tego jestem?!. Tożsamość Tony’ego jest jasna i ugruntowana – człowiek wpasowany w swoje środowisko, lubiany, z na wskroś włoską, liczną, trzymającą się razem rodziną i tradycjami. Don nie pasuje nigdzie – jest zbyt biały dla czarnych i mimo wszystko zbyt czarny dla białych, a biali na Południu postrzegają go jako świetnie wytresowaną małpę robiącą sztuczki. Ponadto w filmie Farrelly’ego postać ta nie utrzymuje kontaktu z rodziną, a współpracownicy – choć go podziwiają – nie czują się jego kumplami. W rezultacie jest sam i sam co wieczór osusza butelkę. Dopiero „rasista” Tony, który jednak jest osobą elastyczną i – mając nowe doświadczenia – zmienia się, dostosowując do sytuacji, jakoś do niego trafia. Reżyser wraz ze scenarzystami zamieścili tu zresztą wiele poruszających czy wręcz szokujących scen, które pokazują upokorzenia, rasizm i hipokryzję białych względem Dona Shirleya albo niuanse wspomnianej problematyki tożsamości, izolację muzyka – motel, gdzie czarni robotnicy wydrwiwają „za dobrego dla nich elegancika”, czy wymuszony postój, podczas którego tyrający w polu post-niewolnicy zamierają i nie wierząc własnym oczom, gapią się na czarnego, którego uprzejmie obsługuje biały.
Trzeba powiedzieć, że ten wspaniały, zabawny i wzruszający film przestrzegający przed ignorancją i nietolerancją spotkał się na Zachodzie z mieszanym przyjęciem. Oprócz głosów zachwytu pojawiła się też krytyka, że znowu mamy „kompleks białego zbawcy”, że film o czarnym muzyku, a odbiorcy mają się identyfikować głównie z białym. Członkowie rodziny doktora Dona Shirleya są oburzeni sposobem przedstawienia jego osoby w Green Booku jako niezgodnym z rzeczywistością, a nade wszystko sceną, w której powiedziano, że ma brata, ale nie wie, gdzie jest, tudzież faktem, iż filmowcy nie konsultowali z nimi scenariusza. Twierdzą również, że w filmie dokonano szeregu nadużyć, gdyż Don nie uważał Tony’ego za przyjaciela (miał on być po prostu szoferem, który nie cierpiał liberii), zgubiono kontekst, że dobrze sytuowany czarny artysta zatrudniłby służbę, która nie wyglądałaby tak jak on, oraz „odczerniono” bohatera, plotąc bzdury, jakoby nie znał on czarnoskórych popowych i jazzowych artystów i nie wiedział, jak i co jedzą jego „zwykli” ziomkowie. A dla niektórych jest ważne, że nie było jasnego cadillaca, tylko czarna limuzyna...
Scenariusz do filmu Green Book został napisany przez Nicka Vallelongę, syna Tony’ego, oraz współscenarzystę Briana Currie’go. Vallelonga opierał się głównie na nagranych przez siebie wspomnieniach ojca (przy czym udało mu się także zdobyć materiał z doktorem Shirleyem). Z tego względu jest to w dużej mierze perspektywa Tony’ego, Don zaś pojawia się później i znajduje się na nieco dalszym planie. Film został poświęcony im obu, a nie tylko „czarnemu muzykowi” czy „białemu kierowcy”. Główną bohaterką opowieści jest przyjaźń zrodzona podczas ich wspólnej, interesującej, ale i pełnej upokorzeń podróży – bo przynajmniej z punktu widzenia białego mężczyzny byli przyjaciółmi. Tutaj można posłuchać kilku opowiastek prawdziwego Tony’ego „Wargi” Vallelongi. O bliskiej relacji pośrednio świadczy również jedno ze zdjęć zamieszczonych na końcu filmu. Scenarzysta twierdzi, że miał na celu uhonorować swego ojca (to dzieło rodzinne - w filmową rodzinę Tony'ego częściowo wcielili się jej prawdziwi członkowie), ale także złożyć hołd dla wielkiego muzycznego talentu. Nickowi Vallelondze z pewnością się to udało – przypomniał widzom o Donie Shirleyu tudzież poinformował tych, którzy inaczej być może nigdy by się o nim nie dowiedzieli. Trzeba bardzo się starać, aby dostrzec tu „białego zbawcę”. Tony po prostu dobrze wykonywał pracę, za którą mu zapłacono. Miał być ochroniarzem, więc chronił, a że polubił człowieka, czuł gniew, gdy ów był postponowany przez prymitywów, osobników, którzy mieli się za lepszych, a nie zasługiwali nawet, by mu buty czyścić. Green Book uwypukla fakt, jak wiele zawdzięczają sobie nawzajem – w symbolicznej scenie, która mogłaby stanowić zwieńczenie gwiazdkowego kina familijnego, to pracodawca przywozi umęczonego pracownika do domu. Co zaś do sprawy rodziny doktora... Podobno twórcy skontaktowali się ze spadkobiercami Dona Shirleya, ale co ciekawe, to nie byli krewni, lecz przyjaciele (o tym i uwagach rodziny można przeczytać tutaj).
Obraz Petera Farrelly’ego można określić mianem komedii na bardzo poważny temat oraz opowieści drogi ku pokrzepieniu serc. Sam reżyser mówi odnośnie Green Booka: Mój film może popchnąć zagubionych we właściwą stronę. Tego nam trzeba w czasach pełnych nienawiści. Łączy sytuacyjny i werbalny humor, ciepły, chwilami sentymentalny nastrój i refleksyjność opowieści drogi z dramatem społeczno-obyczajowym, oferując w rezultacie wspaniałą rozrywkę z mocnym przesłaniem, które nie straciło na aktualności. Rasizm, homofobia, demonizowanie inności niemające zbyt wiele wspólnego z merytoryczną krytyką trzymają się dobrze – czy to w USA, które walczy z demonami przeszłości i jakoś wygrać nie może, czy to w całej reszcie świata – ale równie istotnym problemem jest stereotypowe postrzeganie jednostki przez pryzmat grupy; niedostrzeganie człowieka, a jedynie swoich oczekiwań i wyobrażeń na jego temat. Green Book solidnie akcentuje to ostatnie. A przede wszystkim, choć ma silne cechy banalnego w dzisiejszych czasach manifestu społecznego, stanowi uniwersalną opowieść o roli wzajemnego zrozumienia, o potrzebie szacunku i akceptacji, a także o tym, iż wychodząc poza utarte przekonania, zdobywając nowe doświadczenia, możemy ofiarować i otrzymać coś cennego, dowiedzieć się czegoś nowego i o sobie, i o innych – możemy ewoluować i odrzucać ograniczenia. Tony poszerzył horyzonty, zyskał wiedzę, ogładę i więcej godności, stał się wrażliwszy, bo ktoś udowodnił mu, że stać go na więcej. Don zrozumiał, że nie tylko świat go krzywdzi, ale i on sam siebie, że również nie był wolny od uprzedzeń i fałszywych wyobrażeń; pozbył się stanowiącej zbroję arogancji, przestał czuć się rozpaczliwie samotny i wyobcowany, bo ktoś udowodnił mu, że go ceni, a nie ocenia. Życie obu bohaterów Green Booka stało się pełniejsze.
Takie filmy są potrzebne – z powodu poruszającej fabuły, wybitnych kreacji aktorskich i wspaniałej muzyki, która jest tu bardzo ważnym elementem. Warto go obejrzeć nie tylko ze względu na pięć nominacji do Oscara – z czego zdobył trzy, w kategoriach: Najlepszy film, Aktor drugoplanowy, Scenariusz oryginalny – oraz ponad 50 innych nagród i nominacji.
Green Book jest dla Ciebie, jeśli cenisz dobre kino (np. film Wożąc panią Daisy Beresforda), chcesz zobaczyć, jak zmienił się repertuar twórcy Głupiego i głupszego i jak włoska gościnność rodziny Tony'ego Vallelongi wpłynęła na gabaryty Mortensena, lubisz element wykuwania przyjaźni w grach fabularnych, a muzyka to Twoim zdaniem coś więcej niż gry muzyczne.