Dwa lata temu Pokémon Go wzięło szturmem smartfony i ich użytkowników na całym świecie. Starszych i młodszych, graczy zapalonych i niedzielnych, tych, którzy z zapartym tchem śledzili przygody Asha oraz takich, którzy by się nie zhańbili oglądaniem “chińskich bajek”. Fani przeszli setki kilometrów “wysiadując” poké-jajka, złapali tysiące stworzeń… po czym dość solidarnie porzucili aplikację od Niantic.
I trudno się dziwić. Po pierwszej fali entuzjazmu ewidentne stały się wady tej gry. Mechanizm lokalizujący Pokémony był od samego początku ewidentnie zepsuty, infrastruktura zupełnie nie radziła sobie z ilością użytkowników – zalogowanie się do gry często graniczyło z niemożliwością, a także jasne się stało, że tak naprawdę gra oferuje bardzo niewiele poza samym kolekcjonowaniem “poksów”. Warto jednak przyjrzeć się Pokémon Go raz jeszcze – przez ostatnie dwa i pół roku twórcy nie próżnowali, a dziś jest to tytuł znacząco inny od tego, z jakim mogliśmy pierwotnie się zapoznać.
Sam do gry wróciłem kilka miesięcy temu. Po zainstalowaniu aplikacji i przypomnieniu sobie po dwóch latach hasła przywitał mnie cały szereg zmian na lepsze. Pierwszym, co się rzuca w oczy to wprowadzenie rozmaitych wyzwań. Dzielą się one na dwa główne rodzaje. Po pierwsze, mamy małe, codzienne zadania: złap określoną liczbę stworów, odwiedź tyle i tyle PokéStopów, etc. W nagrodę możemy otrzymujemy albo rozmaite przedmioty, albo spotkanie z wybranym Pokémonem, a jeśli ukończymy przynajmniej jedno zadanie przez siedem dni (niekoniecznie pod rząd), to będziemy mogli złapać legendarnego Pokémona. Oprócz tego mamy również specjalne, wieloetapowe zadania, których wykonanie może zabrać, w zależności od tego, jak intensywnie gramy, długie tygodnie czy nawet miesiące – nagrodą za nie są mityczne Pokémony, takie jak na przykład Mew. Kiedyś w Pokémon Go można było mieć wrażenie, że nie ma nic do roboty – teraz jest wręcz przeciwnie, zawsze na graczy czekają atrakcje.
Bardzo grę też ożywiło wprowadzenie “poksów” z trzech kolejnych generacji. Jednym z powodów porzucenia przeze mnie gry była mała różnorodność napotykanych stworów. Łapanie w kółko Ratata, Drowzee i Zubatów nie było zbyt pasjonującą rozrywką. Teraz dostępne Pokémony cyklicznie się zmieniają w zależności od pory roku i świąt, co motywuje do powracania do aplikacji. Niedawny pierwszy dzień wiosny Pokémon Go witało “trawiastymi” potworami, takimi jak Bulbasaur czy Treecko, chiński nowy rok można było świętować ze świniokształtnymi potworami, zaś w tygodniu poprzedzającym Walentynki częściej można było napotkać… różowe Pokémony. Dodatkowo co miesiąc są organizowane community days, w trakcie których przez kilka godzin dużo częściej pojawiają się konkretne potwory, a za ewoluowanie ich w ciągu wydarzenia jest często nagradzane np. specjalnym atakiem. Miłośnicy powiększania wirtualnych kolekcji powinni być zachwyceni.
Tak jak wspominałem wcześniej, w pierwszych miesiącach życia aplikacji radość z łapania psuł niefunkcjonalny poké-radar. Początkowo gra pokazywała jedynie jak daleko od nas znajduje się dany stwór, ale wyniki te były szalenie niedokładne i niezbyt pomocne. Teraz obecny jest dużo prostszy system: Pokémony są przypisane do konkretnego PokéStopa, i aby go znaleźć, wystarczy udać się we wskazane miejsce.
W praktyce sprawdza się to świetnie. Na pewno wielu z Was zdarza się podczas grania w tytuły z otwartym światem, że porzucacie aktualne zadanie ze względu na losowe wydarzenie – w GTA V przejeżdża akurat furgonetka z pieniędzmi, w Assassin’s Creed pojawia się kurier z dokumentami, etc. I właśnie tak bardzo często wyglądają moje doświadczenia z Pokémon Go. Dlaczego wyjście do sklepu zajęło mi półtorej godziny? Bo zrobił się wysyp Bulbasaurów na dzielnicy. Co robiłem o 2:30 w nocy na cmentarzu? Był tam Oddish, a potrzebowałem go do questa. Dzięki przejrzystości obecnego systemu i pewności, że po dotarciu do PokéStopa znajdę stwora, na którego poluję gra skutecznie zachęca do miejskiej eksploracji.
Kolejną bolączką wieku młodzieńczego Pokémon Go był fakt, że gra liczyła nasze kroki tylko wtedy, gdy aplikacja była uruchomiona i włączona “na wierzchu”. Kilka miesięcy temu wprowadzono jednak funkcję Adventure Sync, dzięki której przebyte kilometry liczone są nawet wtedy, gdy gra jest zupełnie wyłączona.
Z mojego punktu widzenia jest to najważniejsza zmiana w Pokémon Go. Teraz gra dużo bardziej zachęca do ruchu, a to jest jeden z powodów, dla którego zainstalowałem tę aplikację. Nie zawsze mam ochotę na aktywne łapanie Pokémonów, za to możliwość “wysiadywania” jajek i zbierania cukierków podczas spaceru powoduje, że często wybieram przechadzkę w towarzystwie audiobooka zamiast wieczoru na kanapie z papierową książką czy padem w ręce. Podobnie często wybieram transport per pedes zamiast komunikacji miejskiej, bo wiem, że oprócz dawki świeżego powietrza nabiję sobie parę(naście) kilometrów w Pokémon Go.
Sporo życia tchnęły w grę również rajdy. Podzielone są one na pięć poziomów trudności, i tak jak pierwsze trzy gracz powinien być w stanie wykonać samodzielnie, to jednak dwa najtrudniejsze wymagają już koordynacji ze strony użytkowników. I to właśnie dzięki rajdom na własne oczy przekonałem się, że wokół Pokémon Go wciąż jest zgromadzona silna społeczność. W poszukiwaniu ekipy do pokonania najsilniejszych potworów trafiłem na lokalną grupę fanów Pokémon Go na Facebooku i powiązany z nią kanał Discord i okazało się, że jest w moim mieście są tysiące aktywnych graczy. Zorganizowanie w kilkadziesiąt minut kilkunastu osób na rajd nie jest najmniejszym problemem. Jeśli mieszkasz we w miarę dużym mieście, to z łatwością powinieneś znaleźć towarzyszy go grania.
To, co się nie poprawiło przez te lata to system walki. Dalej bitwy między pokémonami opierają się na pacaniu w ekran do momentu, aż jeden ze stworów straci przytomność z przerwami na zrobienie uniku lub odpalenie specjalnego ataku. Nie ma w tym żadnej taktyki, brak tu miejsca na jakąkolwiek strategię. Do tego gra nie ułatwia robienia uników w momentach, kiedy przeciwnik używa ataków specjalnych: nie dość, że animacje nie telegrafują tego zbyt wyraźnie, że wróg przygotowuje teraz potężny cios, to czasem tego się nie da w ogóle zobaczyć – jeśli nasz stwór jest wyraźnie większy od tego po drugiej stronie areny (na przykład w starciu Venusaur vs. Roselia), to może on niemal zupełnie zasłonić przeciwnika.
Cała strategia ogranicza się w zasadzie tylko do wyboru Pokémonów przed walką – a gra zasadniczo w tym względzie za bardzo nie pomaga. Przed każdym starciem jest możliwość skorzystania z rekomendowanych stworków, ale, niestety, algorytm odpowiedzialny za ich wybór momentami wydaje się być zepsuty. Czasami kiedy korzystam z rekomendowanych potworów okazuje się, że gra mi podsunęła do starcia zawodników zupełnie niedopasowanych do starcia i ich ataki mają znikomy wpływ na pasek zdrowia przeciwnika.
Sporo nadziei wiązałem z wprowadzoną wreszcie możliwością wyzywania innych trenerów na pojedynki. Na potrzeby starć między graczami wprowadzono szereg zmian:walka nie odbywa się już na okrągłej arenie, nie ma możliwości zrobienia uniku przed ciosem wroga. Teraz Pokémony stoją nieruchomo naprzeciw siebie i mają co najwyżej możliwość odpalenia dwa razy na każdy pojedynek tarczy celem obronienia się przed ciosem specjalnym. Niestety, nie sprawiło to, że te pojedynki są chociaż odrobinę bardziej emocjonujące od starć w Gymach. Całą mechanikę walki w Pokémon Go powinno się wrzucić do wora, a wór do jeziora i zaprojektować ją od zera.
Czy warto wrócić do Pokémon Go w 2019 roku? To zależy. Jeśli interesuje Ciebie przede wszystkim walka, to pod tym względem ta gra wciąż jest co najwyżej nijaka. Jeśli z kolei masz duszę kolekcjonera, a także przemawia do Ciebie idea – jakkolwiek dziwnie to nie brzmi – grywalizacji chodzenia, to w Pokémon Go odnajdziesz się doskonale. Przez ostatnie miesiące, o ile mam czas i możliwości, gram codziennie i nie mam zamiaru przestawać. Przy okazji też namówiłem kilkoro spośród znajomych do powrotu do zabawy – i nie żałują, że dali Pokémonom drugą szansę.
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!