...ponieważ X-Men: Mroczna Phoenix (ang. X-Men: Dark Phoenix) stanowi porażkę niemal na całej linii. To w sumie smutne, że praktycznie nic nie wzięto ze świetnej, nie tylko wielowątkowej, ale i wielopoziomowej, pełnej licznych kulturowych odniesień i psychologicznych dylematów, historii przedstawionej w komiksowej Sadze o Mrocznej Phoenix (The Dark Phoenix Saga) autorstwa Chrisa Claremonta i Johna Byrne’a. Kilka lat temu w serii Wielka Kolekcja Komiksów Marvela wydano zbiór Uncanny X-Men: Mroczna Phoenix, który zawiera zeszyty będące rdzeniem opowieści o ewolucji, a właściwie iście metaforycznej przemianie Jean Grey i jej mrocznej stronie – zaprezentowanych tam wydarzeń nie uświadczy się w filmie Simona Kinberga. Podobieństwa kończą się na rozbłysku słonecznym oraz dualizmie tworzenia i niszczenia stanowiącym istotę potężnej siły, która integruje się z bohaterką, mamy inne wyjaśnienia i rozwój sytuacji vide ratowanie astronautów z uszkodzonego wahadłowca, co stanowi moment kluczowy dla fabuły. Rozmaite moralne czy psychologiczne motywy zostały maksymalnie uproszczone lub przekręcone, zwykle zaś po prostu zastąpione czymś innym. Czy jednak adaptacja komiksu, przynależna w dodatku do nieco alternatywnego filmowego uniwersum – bo tym są ostatnie cztery obrazy na temat X-Menów – koniecznie musi być wierna oryginałowi?
Oczywiście, że nie. Szkoda wprawdzie wyśmienitej, wycyzelowanej opowieści, ale przecież można ją (nawet i znacznie) zmodyfikować na potrzeby srebrnego ekranu, aby przedstawić jej przekaz, pogłębić go i wzmocnić ruchomym obrazem. Tylko że to musi być dobrze napisana, mająca sens, spójna wewnętrznie i podążająca za logiką świata przedstawionego historia. Niestety, w filmie X-Men: Mroczna Phoenix tych cech również praktycznie nie ma. Gwoli sprawiedliwości powiedzieć trzeba, że istnieją tu mocne wątki, którym jednak Simon Kinberg – scenarzysta i reżyser – nie pozwolił w pełni wybrzmieć. Są też trzy, może cztery poruszające sceny, które każą się chwilę pochylić nad danym tematem. Są wreszcie sceny zwyczajnie ładne, choć ogólnie niewiele wnoszące (łza na policzku Magneto – Michael Fassbender pięknie okazuje cierpienie, niby to je tłumiąc), albo epatujące wybuchami i innymi efektami specjalnymi (część całkiem udana, część nieco tandetna, jakby ocierała się o niedobory budżetowe), które dostarczają wizualnej frajdy, ale niestety kryją głębokie dziury logiczne, w które można wpaść i zwichnąć sobie mózg.
X-Men: Mroczna Phoenix koncentruje się na postaci Jean Grey (Sophie Turner), jej mocy, traumatycznych wątkach z przeszłości – generujących żal, lęk, niepewność, strach przed sobą samą i ledwie uświadamianą tęsknotę za brakiem ograniczeń, poznaniem samej siebie i własnych możliwości – oraz relacji z profesorem Xavierem (James McAvoy). Twórca X-Menów to druga osoba, na którą skierowano tu reflektor, i co tu dużo kryć – ciekawsza. Dyrektor szkoły dla mutantów jawi się tutaj nie tylko jako persona mająca swoje słabości, lecz także dużo mniej świetlana, niż mogło się to dotychczas wydawać. To człowiek wyczerpany ciągłą walką o bezpieczeństwo swego rodzaju, a zarazem ktoś, kogo zepsuł świat i czyhające tam polityczne węże, zbijające kapitał na – i owszem, czasem dość uzasadnionych – strachu i nienawiści, przede wszystkim jednak... własny sukces. Sytuacja bowiem uległa zmianie: X-Meni stali się celebrytami, od których oczekuje się, że zawsze, gdy trzeba, przybędą na pomoc i będą błyszczeć ku uciesze gawiedzi, sam Xavier zaś został rządową „maskotką”, która zapewnia polityków o wiecznym oddaniu mutantów rasie ludzkiej. Co więcej, ten niegdysiejszy idealista, bojownik o traktowanie mutantów jak zwykłych obywateli, prawo do ich godnego życia, bezpieczeństwa i świętego spokoju, uzależnił się od błysku fleszy i poczucia ważności, po czym w myśl wyższego dobra wykorzystał moce podopiecznych i zabrał prywatne życie przyjaciołom, dla których rozpoczął krucjatę. To bardzo mocny motyw, który jednak został spłycony i w gruncie rzeczy pretekstowo zarysowany...
Wiele motywów zaprezentowano tu w sposób płytki, a nawet iście niedorzeczny (tyle że nie jest to ta cudna, stricte rozrywkowa niedorzeczność, o jakiej mówił nieodżałowany Zygmunt Kałużyński przy okazji Mumii w reżyserii Stephena Sommersa). Mamy kwestię archetypowego strachu przed Innym, problem nietolerancji – dlaczego jednak zostało to rozegrane tak naiwnie? Oto uwielbiane przez społeczeństwo gwiazdy, na wzór których robi się figurki akcji dla dzieci, mają nagle zostać odsądzone od czci i wiary z racji jednej czarnej owcy? Jedna osoba stała się niebezpieczna, jej moc wyrwała się spod kontroli, i nagle wszyscy odwracają się od X-Menów, a mutanci stają przed widmem rządowej czystki, mimo że istnieje wysokie prawdopodobieństwo, iż tylko oni mogą ją okiełznać? Mamy też tak lubiany przez kino rozrywkowe wątek Obcych. Oto niedobitki wysoko rozwiniętej cywilizacji, które chcą dobrać się do energii, dzięki której mogłyby odtworzyć swój zniszczony świat. Praktycznie mają już do niej dostęp – i co się okazuje? Przejmą Ziemię i unicestwią jej mieszkańców – co zostaje z emfazą wygłoszone przez prawdziwy „mroczy charakter” filmu X-Men: Mroczna Phoenix (Jessica Chastain). Dlaczego? Simon Kinberg raczy wiedzieć. Przecież Obcy po prostu muszą okazać się bandą sadystów, którzy na swojej planecie zapewne w ramach hobby rozszarpywali małe zwierzątka, bo produkcja nie ukazuje żadnego innego realnego powodu, dla którego mieliby wcielić w życie swoje zamiary. Dlaczego więc? Bo tak.
Wróćmy jednak do tytułowej Mrocznej Phoenix. Interesujący – i również mocny – wydaje się aspekt związany z rodzicielstwem odartym z nimbu bezwzględnego poświęcenia. Kinberg poruszył fakt, że rodziców też coś może przerastać i chcą się uwolnić, mimo że tworzą w ten sposób wyrwę w sercu własnego dziecka, za które powinni wziąć odpowiedzialność. W końcu są tylko ludźmi. Zawarł w filmie temat traumy i próby radzenia sobie z nieuświadomionymi procesami, które niszczą psychikę, rodząc brak zaufania do innych, gniew i chęć odreagowania, by wreszcie „poczuć się dobrze”. Przy okazji przemycił także ważny aspekt kontroli pod pretekstem opieki i pomocy: tłumienia przez rodziców zdolności swych dzieci, bo oni „wiedzą lepiej”, albo męskiej tendencji do ograniczania potencjału kobiet – oczywiście „dla ich dobra”, bo biedulki pewnie sobie „nie poradzą”. Taką metaforę można łatwo odczytać z relacji Xaviera i Jean Grey. Ale co z tego, skoro to również zostało ledwie muśnięte, jakby na odczepnego, a jednocześnie zaserwowane łopatą prosto w zęby widza. Podobnie jak motyw miłości i przyjaźni, które każą się poświęcić wbrew wszystkiemu, mieć nadzieję wbrew wszystkiemu i naturalnie zapłacić za to ogromną cenę (jedna z nielicznych poruszających scen w tej produkcji), czy wspomniana już problematyka nietolerancji i strachu, który zmienia się w nienawiść, albo klasyczna już kwestia „dobra i zła” (nasze talenty nie są ani dobre, ani złe – grunt, jak je wykorzystamy, co z kolei zależy i od nas samych, i od siły [dobrej] woli wychowawców). W obrazie X-Men: Mroczna Phoenix wszystko to jest męcząco łopatologiczne.
Jednakże film superbohaterski nie musi powalać głębią przemyśleń, prawda? Dobrze, jeśli ma coś ważnego do przekazania, ale przede wszystkim ma dostarczać emocji, przyjemności, frajdy wskutek spektakularnych działań bohaterów i bohaterek. Niestety, ale rzeczone działania są tu po prostu głupie. Bardzo ładny jest wprawdzie wątek dwóch niechętnych sobie mężczyzn zakochanych w jednej kobiecie, którzy przez wzgląd na nią podejmują współpracę, ale to wiosny nie czyni. Aby daleko nie szukać, główna bohaterka filmu X-Men: Mroczna Phoenix – osoba mająca lat powyżej dwudziestu – zachowuje się niczym rozhisteryzowana nastolatka o bardzo niskim poziomie inteligencji, a nie doświadczona uczestniczka wielu akcji, zdolna do analizy i planowania. O ile jednak można to od biedy (bardzo od biedy) złożyć na karb rozchwiania emocjonalnego i – dosłownie – ognia nowych możliwości, który trawi ją od środka, o tyle bezsensowne poczynania Magneto i Xaviera wołają o pomstę do nieba (a najlepiej o spopielenie przez jakiś rozbłysk słoneczny, ale tak, żeby żaden feniks z tego nie wyleciał). Wspaniała jest pewna akcja w mieście – przecież nie można przerazić ludzi, żeby nie wywołać żądzy zemsty, tak więc nie pozwolimy, by facet, z którego pomysłem na rozwiązanie spraw się nie zgadzamy, wszedł do budynku, w którym znajdują się adwersarze. Nie. Zrobimy totalną nawalankę na zewnątrz, na ulicy, zaprezentujemy supermoce i zdewastujemy trochę samochodów.
A nie, chwileczkę, znajdziemy tu jeszcze lepszą rzecz – Simon Kinberg postanowił ukontentować damską część widowni, a zwłaszcza o feministycznych zapatrywaniach. W rezultacie dostarczył materiału dla antyfeministycznych trolli (może to jednak o to mu właśnie chodziło?), a feministyczna dłoń wykonała facepalma. Raven (Jennifer Lawrence) wygłasza w pewnej chwili gniewną tyradę, że w X-Menach kobiety robią całą robotę, więc może grupa powinna nazywać się X-Women (nawiązanie do kwestii marginalizowania płci żeńskiej przez tradycyjne normy językowe, które dobrze wypadło w Men in Black: International F. Gary’ego Graya). Po pierwsze, akurat X-Men to grupa, w której superbohaterki nie mogą narzekać na bycie niedocenianymi. Po drugie, kompletnie nie pasuje to do dotychczasowej prezentacji tej postaci. Po trzecie, jest to nielogiczne – dopiero co widzieliśmy akcję ratunkową dotyczącą wspominanych astronautów, obserwowaliśmy, jak pod presją czasu działa Quicksilver (Evan Peters) i Cyclops (Tye Sheridan), jak Nightcrawler (Kodi Smit-McPhee) dwoi się i troi. Raven, jako dowódczyni, wydała im rozkazy – raczej była świadoma ich pracy. Tak więc, jeśli chodzi o feministyczną perspektywę superbohaterską, warto zaufać Wonder Woman w reżyserii Patty Jenkins i filmom z MCU.
Warto też powiedzieć parę słów na temat spójności – zarówno swoistego uniwersum, jakie tworzą filmy o grupie X-Men, jak i konstrukcji poprzednich odsłon. Cóż, dotychczas w pewien sposób koncentrowano się na perturbacjach relacji Xaviera i Magneto – w opowieści X-Men: Mroczna Phoenix również mamy do czynienia ze znanym schematem, kiedy to nasi bohaterowie, darząc się szacunkiem i mając do siebie sentyment, wykazują kompletnie odmienne podejście do danej sprawy i sposobu jej rozwiązania, oczywiście tylko po to, by scenarzysta pokazał, że w gruncie rzeczy stanowią dwie strony jednej monety. We wcześniejszych filmach zasugerowano pewne kwestie jako ważne elementy – wątki, które będą rozwijane. Niestety, w przypadku recenzowanego obrazu Kinberg zapomniał widać o domniemanym pokrewieństwie Quicksilvera i Magneto, jak również o „drobnym” fakcie, że w X-Men: Apocalypce profesor zachęcał Jean Grey, aby uwolniła swą moc w całej pełni... (ciekawa niekonsekwencja, bo w niniejszym filmie robi wszystko, by ją powstrzymać). W tamtej chwili mogliśmy zaobserwować zarys ognistego feniksa... Jest to nader kompatybilne z Sagą o Mrocznej Phoenix. Tymczasem w obrazie X-Men: Mroczna Phoenix otrzymujemy zaprzeczenie wymowy rzeczonej sceny, możemy o niej zapomnieć. Film ten pozbawiony jest także wielu elementów charakterystycznych dla poprzednich części. Najbardziej widać to w przypadku odmalowania epoki i podkreślenia jej muzyką. Akcja filmu Simona Kinberga ma miejsce w latach 90. XX wieku – nie widać tego po strojach postaci, brakuje popularnych wówczas piosenek. Stworzony został zupełnie przezroczysty produkt, włącznie z nijakością czarnych charakterów – nawet aktorzy i aktorki, którzy zawsze stanowili mocną stronę owej serii, niezbyt się starają.
Reasumując: X-Men: Mroczna Phoenix to obraz nie tylko nijaki, ale zwyczajnie głupi, w którym udało się spłycić i naiwnie przedstawić rozmaite interesujące kwestie. Początek i koniec mówią o ewolucji, o tym, że bohaterka (i my wszyscy) nie jest sumą niczyich oczekiwań ani niewolnicą przeznaczenia. Cóż, ten film na pewno nie jest sumą oczekiwań tych, którzy lubią poprzednie odsłony serii o X-Menach i cenią Sagę o Mrocznej Phoenix. Obraz Simona Kinberga miał stanowić swoiste zakończenie pewnej ery – i faktycznie coś zakończył, feniks już nie powstanie z popiołów.
Ten film zapewne spodoba Ci się, jeśli oczekujesz od filmów i gier jedynie ładnych obrazków oraz nie przeszkadza Ci spostponowanie jednej z najciekawszych historii i superbohaterek Marvela.