Midsommar. W biały dzień (oryginalny tytuł filmu brzmi po prostu Midsommar) sprawił przyjemną niespodziankę (o ile można tak rzec w przypadku dzieła, którego zadaniem jest szokować i stresować widza). Biorąc pod uwagę ciąg mniej lub bardziej strasznych niewypałów (bo bynajmniej nie filmów grozy), jakie przez ostatnie lata przewinęły się przez kinowe ekrany, najnowszy projekt Ariego Astera to wręcz zaskakująco dobry horror, który przez większość czasu dyskretnie i subtelnie wykorzystuje zdobycze tego gatunku, unikając jump scare’ów i typowych wizualnych sztuczek. Ba, nawet gdy już dochodzi do eskalacji grozy, zerwania masek i nader zgodnej z kanonami krwawej łaźni, wciąż mamy do czynienia z upiornie spokojną oraz mimo turpizmu i hiperrealistycznej dosłowności dziwnie odrealnioną opowieścią, która przypomina dekokt uwarzony z halucynacyjnego tripu i wykładu na temat pewnej unikatowej, lokalnej wariacji szwedzkiego folkloru. Reżyser, a zarazem scenarzysta Ari Aster maluje dla nas obraz, który nosi znamiona zarówno psychologicznej analizy, filozoficznej rozprawki, jak i fascynacji etnologią i antropologią kulturową.
Nie można powiedzieć, że wszystko zaczyna się niewinnie. Do świata wykreowanego w filmie Midsommar wchodzimy nie w biały dzień, ale w ciemnościach, w przedświcie, ocierając się o prawdziwy mrok spowijający duszę. Poznajemy pogrążoną w depresji klinicznej Dani (Florence Pugh), która ma nieliche problemy rodzinne. Dziewczyna przeżywa również trudności w relacji ze swoim chłopakiem Christianem (Jack Reynor) – obydwoje uwikłani są w lepką, skomplikowaną sytuację, co do której trudno jednoznacznie określić, kto jest bardziej pokrzywdzony i w zasadzie dlaczego. Trzeba przyznać, że Aster okazał się mistrzem w kreowaniu tańca rozpaczliwej potrzeby i biernej agresji, chęci ucieczki, poczucia winy i strachu przed samotnością i brakiem zrozumienia. Drugi akt wprowadza nas w nowy (dyskusyjne, na ile wspaniały) świat: Dani, Christian oraz jego koledzy Josh (William Jackson Harper), Mark (Will Poulter) i Pele (Vilhelm Blomgren) jadą w rodzinne strony tego ostatniego, by świętować Midsommar – wiosenną, pełną tańców oraz wszelakich uciech i używek uroczystość, która tradycyjnie przypada na weekend najbliższy nocy świętojańskiej. Jednakże tym razem nie będzie to typowe święto – Amerykanów spotyka niezwykły zaszczyt, gdyż mają oni wziąć udział w rytuałach, które odbywają się raz na 90 lat... W biały dzień rozgrywa się czysta, ukryta za majowym słupem i zastawionym świątecznym jadłem stołem groza, której próżno by szukać w nocnych cieniach, powoli, pośród kwiatów nadchodzi makabra – senny, narkotyczny nastrój przywodzi na myśl słowiański mit Południcy (tyle że ta preferuje raczej łany zbóż).
Ari Aster bawi się folklorem i ideą enklawy będącej rajem dla antropologów, w której czas bynajmniej się nie zatrzymał, lecz podążył w bok, w pewnym sensie tworząc mistyczną, alternatywną rzeczywistość. Oglądając wątek rywalizacji Christiana i Josha, trudno nie zauważyć, że twórca ironizuje na temat nadmiernej relatywizacji reguł (relatywizmu kulturowego) i metaforycznie daje prztyczka w nos wszelkim badaczom przekonanym, że mogą zająć się czyimiś sprawami i pozostać nietkniętymi, niezmienionymi przez badaną kulturę. Aster wydaje się jednak zaintrygowany przede wszystkim mistycznym związkiem człowieka z naturą, jej rytmem i cyklami, z jej wymiarem duchowym, rozumianym jako wieczny krąg życia i śmierci, w którym jedno wynika z drugiego i bez siebie nie istnieje, oraz rytualnym podkreślaniem (czy nawet magicznym podtrzymywaniem) owych prawideł. Zgrabnie pokazuje manifestację tego podejścia w fizycznych ceremoniach spajających społeczność i pozwalających jej przetrwać oraz kultywować swoją wizję funkcjonowania w zgodzie z wszechświatem, realizację sacrum przeplatającego się z profanum i pierwiastka męskiego z żeńskim.
Na innym poziomie mówi zaś o toksycznych relacjach w związku i w rodzinie; o tożsamości osób wyobcowanych, niepewnych swojego znaczenia i sensu życia, którzy poszukują akceptacji i własnego miejsca w społeczności... Szczególnie pośród tych, co to mienią się bliskimi lub przyjaciółmi, a nie wykazują zrozumienia ani prawdziwego zainteresowania stanem psychicznym i potrzebami drugiej osoby. W tym pragnieniem bliskości. Tym samym sprawia to, że Midsommar. W biały dzień okazał się psychologicznym dramatem o więzi międzyludzkiej i wartościach rodzinnych – ale w makabrycznej, szokującej i egzotycznej odsłonie.
Podczas seansu uwodzi fakt, że Ari Aster odpowiada za utwór niepokojący pod względem narracji i przekazu, jeżący włosy na głowie i wielowarstwowy, bazujący na kontrastach i dysonansach. Twórca mówi o różnych sprawach w sposób nieoczywisty, każąc widzowi zastanawiać się nad znaczeniem poszczególnych scen i wzajemnym wpływem wydarzeń i szczegółów opowieści. Jednakże choć Aster większości kwestii nie podaje na talerzu, nie ma wątpliwości, że przedstawiane w Midsommar. W biały dzień zwyczajne, kuriozalne, a także przerażające (a przynajmniej dla przeciętnego zjadacza chleba z kręgu cywilizacji Zachodu) elementy zostały umiejscowione w określonym celu. Ciężko tu znaleźć rzeczy zbędne – również małe niewyjaśnione wątki, będące zapewne po prostu ozdobnikami, generują pozytywne wrażenie kontrolowanego niedopowiedzenia, które pozwala dotknąć tajemnicy, poczuć wiatr szaleństwa. Nie wszystko musi mieć racjonalne wyjaśnienie, grunt, by nie mieć poczucia, że przez większość filmu brodzimy w niejasnych majakach twórcy, który robi nas w bambuko (tak jak w przypadku wcześniejszego horroru Astera...). Pod względem realizacji warto zwrócić uwagę na udany kontrast kolorów i światła – ponure, budzące niepokój i wywołujące smutek nocne kadry okazują się tylko przejściem do rozświetlonej słońcem, tętniącej barwami krainy koszmarów, w której odbiorcy/odbiorczyni wiecznie towarzyszy podskórny lęk, niepewność i niedowierzanie. Praca kamery i dyskretne sztuczki techniczne ukazują groteskowy koszmar wyłaniający się z najzwyklejszych rzeczy – na przykład narkotycznie pulsujące kwiaty, które zdają się otwierać żarłoczny otwór gębowy... A może po prostu łypią na widza pożądliwym spojrzeniem?
Midsommar. W biały dzień stanowi film o niebo lepszy od nudnego jak flaki z olejem (nawet pomimo podlania sosem z halucynogennych grzybków) Dziedzictwa. Hereditary – którego recenzję można przeczytać tutaj. Może się podobać zarówno jako horror, jak i trzymający w napięciu, pięknie zrealizowany dramat psychologiczny. Niniejsze dzieło Ariego Astera po trosze przywodzi na myśl Zabicie świętego jelenia w reżyserii Jorgosa Lantimosa (recenzja znajduje się tutaj) – mamy tu podobną wariację na temat katharsis, sacrum i profanum, połączonych z nieustannym łamaniem tabu i przekraczaniem strefy komfortu widza. Tyle że w jakiś perwersyjny sposób czujemy się ukontentowani. Choć kto wie, może niektórzy będą zniesmaczeni i zmęczeni... Tak czy owak, dzięki realizatorom i obsadzie jest to na tyle interesujący obraz, że warto go zobaczyć i przekonać się na własnej skórze, jakie budzi w nas uczucia. Seanse jeszcze trwają.
Ten film jest dla Ciebie, jeśli interesuje Cię groza, a także etnograficzne, antropologiczne motywy w filmach i grach komputerowych.
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!