Lubicie postapo? Pewnie tak. Ja też lubię. Prawie każdą odmianę. Załamanie się więzi społecznych, upadek cywilizacji i spustoszenia w ekosystemach mają w sobie coś, co nas do nich ciągnie. Tak jak horrory, prawda? Lubimy się bać. Tylko nie tak na serio, bo wtedy to nie jest już rozrywka i chwilowy skok adrenaliny, tylko recepta na stany lękowe i depresję. Dwa tygodnie temu o nich pisałem, w kontekście kondycji psychicznej młodzieży, która jest bardzo kiepska. Potwierdzają to wszystkie badania. Według mnie, przyczyną tego stanu może być, między innymi, niezbyt wesoła perspektywa nadchodzących zmian klimatycznych. „Niezbyt wesoła” to eufemizm.
Dobra wiadomość jest taka, że ta sama młodzież chce coś z tym zrobić. Chce działać. W ubiegłym tygodniu odbył się Strajk Klimatyczny, szeroko zakrojona akcja o bardzo jasnym celu. Zbliża się kryzys i trzeba się na niego przygotować. Oni to już wiedzą. Chcą, żeby dowiedzieli się też inni. Postulaty Strajku Klimatycznego nie są jakoś szczególnie liczne. Dzieciaki chciałyby przede wszystkim, żeby ktoś, kto może coś zacząć robić, zaczął to robić. Niezbyt wygórowane żądania, jakby ktoś mnie pytał. Nad jednym z punktów ich „programu” jednak się zadumałem chwilę. Pozwolicie, że zacytuję:
„Żądamy, by media wzięły na siebie odpowiedzialność za uświadamianie społeczeństwa o bezpośrednich zagrożeniach związanych z kryzysem klimatycznym. Wzywamy do priorytetyzacji tematu katastrofy klimatycznej w przekazie medialnym oraz posługiwania się językiem odzwierciedlającym wagę problemu.”
Święta racja. Słuszny postulat. I tak się zacząłem zastanawiać, czy tego rodzaju działania misyjne powinni też podjąć twórcy gier. A dokładniej, nie czy powinni, bo to jasne, że tak, ale jak. W jakim zakresie? Na który sposób? Najbardziej oczywiste wydają się te wszystkie gry, które korzystają właśnie z konwencji postapokaliptycznej. Zwłaszcza, gdy łączą ją z elementami „gry w przetrwanie”. Co to za problem zamienić nuklearną zagładę, uderzenie meteorytu, bunt SI, epidemię wirusa czy hordy zombie na coś, co nas czeka w niedalekiej przyszłości? Albo nawet na to, co już się dzieje? Wyspy Bahama po przejściu huraganu Dorian nie są wcale mniej przerażającym tłem niż falloutowska Nevada czy Nowy Jork z pierwszego The Division. A jak byśmy chcieli coś bardziej strzelanego, to zawsze jest Syria. Tak, to co się tam dzieje również jest spowodowane zmianami klimatycznymi i globalnym ociepleniem. Dużo się mówi, kto, z kim i jak się tam morduje masowo, ale mało o tym, że do tego stanu rzeczy doprowadziła kilkuletnia susza, która spowodowała załamanie rolnictwa i masową migrację zdesperowanych ludzi do dużych miast. A szkoda, bo to jest scenariusz, z którego wszyscy powinni wyciągnąć wnioski. Wszędzie tak będzie.
Ostatnie pięć lat było najgorętsze od czasu, kiedy mierzymy temperaturę. A w ostatnich dwóch zanotowano cztery tropikalne cyklony o sile V w skali Saffira-Simpsona, czyli tej najwyższej, przynajmniej jak na razie, bo rozważa się rozszerzenie skali, żeby mogła objąć w osobnej kategorii wiatr wiejący z prędkością powyżej 300 km/h. Taki jak Dorian. Miejsca na wątpliwości już nie ma, klimat się zmienia. I to na gorsze. Kwestię tego, czy to nasza wina, czy też nie, może pomińmy, bo też już nie jest dyskusyjna. Będzie źle. Ale my przecież lubimy jak w grach jest źle. Głód, chłód, pragnienie, wrogie środowisko, wrodzy ludzie – jest nawet cały gatunek gier, w którym chodzi właśnie o przetrwanie w obliczu tych przeciwności. I jest jeszcze drugi, o tych, którym udało się przetrwać w zniszczonym świecie. Czy gry survivalowe i postapokaliptyczne powinny się więc zająć nie mało prawdopodobnymi katastrofami takimi jak wojna nuklearna, pandemia czy kosmiczna kolizja, tudzież zgoła zmyślonymi, jak apokalipsa zombie, a tym, co nas po prostu czeka? A czeka nas. Kilka progów z napisem „bez powrotu” już minęliśmy i teraz trzeba walczyć, żeby nie przejść z rozpędu następnych.
Czy to jest dobry temat na grę? Wydaje się, że owszem, tak na pierwszy rzut oka. Taki na przykład Nowy Jork wspomniany, metropolia, która w popkulturze przeżyła już wszystkie możliwe katastrofy, z inwazją obcych i superbohaterami włącznie. Jako miasto zalane przez podnoszący się poziom mórz, nawiedzane przez bandy szabrowników albo oszalałych z głodu kanibali, byłby świetnym tłem na grę postapo, nie? Te niszczejące wieżowce wyrastające prosto z oceanu, porośnięte gęsto przez florę, która radośnie przyjęła większą zawartość CO2 w atmosferze. Widzę to. Klimat jak diabli. Temu już, drogi Nowy Jorku, nie dasz rady. Albo Polska. Zalana od północy przez Bałtyk, w całej reszcie stepowa, porośnięta pożółkłą od upałów trawą jak jakaś Hiszpania, bez lasów prawie, bo te albo wyginęły jak sosny i świerki, albo się spaliły jak cała reszta. Jakieś enklawy autochtonów, którzy nie uciekli na północ, walczących z tymi, którzy właśnie próbują to zrobić idąc od południa. Po co komu Mad Max, nie? Wystarczy trochę popatrzeć w przyszłość. To by dopiero były gry. Takie mocno uderzające w emocje, bo realistyczne nie tylko w tym, jak się zabija nawzajem czy jak się umiera z głodu lub pragnienia, ale też we wszystkim innym. Grało by się, prawda?
No właśnie nie. W latach 50. i 60. ubiegłego wieku, gdy istniało największe zagrożenie wojną atomową, bardzo realne i poważnie traktowane przez wszystkich, popkultura średnio garnęła się pokazywania takiej tematyki. Hollywood w czasie tych dwóch dekad wyprodukował zaledwie kilkanaście filmów z „bombą” w tle. Dla porównania, w latach 80., kiedy już prawie nikt nie wierzył, że się sami pozabijamy wodorówkami, takich filmów do kin trafiła bez mała sto, jeśli wierzyć IMDb. Zagrożenie nie było już tak prawdziwe, więc mogliśmy zacząć się bać dla rozrywki, a nie tak na serio. Tak na serio to nikt się nie lubi bać. Jest bardzo duży odstęp między strasznymi okolicznościami, które prawie na pewno nam się nigdy nie przydarzą, a strasznymi okolicznościami, które prawie na pewno będą udziałem albo naszym, albo naszych potomków. To tak jakbyśmy oglądali smutny, poruszający film o tym, jak ktoś umiera na raka. Jak zmieniłby się nasz odbiór emocjonalny takiego obrazu gdybyśmy nie byli zdrowi, gdybyśmy właśnie się dowiedzieli, że my też mamy taką diagnozę? Ja osobiście nie jestem w stanie stanowczo i bez wahania powiedzieć, że by chciał i czy byłbym w ogóle stanie taki film obejrzeć w owej hipotetycznej sytuacji (odpukać w niemalowane, muszę rzucić te fajki kurcze).
A w przypadku zmian klimatycznych diagnozę niestety mamy. I gra, która na tej diagnozie i dalszym rozwoju wydarzeń bazuje, mogła by być o wiele bardziej prawdziwa i niepokojąca, niż Droga McCarthy’ego. I mało rozrywkowa. Nie byłoby już tak łatwo strzelać do obszarpanych kanibali, gdyby coś nam z tyłu głowy szeptało, że może nasze dziecko albo wnuk będzie tak musiał właśnie. Albo że będzie po tamtej stronie. To jest już zbyt przerażające. Jasne, takie gry się pojawią. Pewnie jakieś niezależne, bez wielkiego budżetu, z Kickstartera. Całkiem możliwe też, że będą dobre. Poruszające. Zmuszające do myślenia. Potrzebne. Tylko nie liczmy na to, że jakiś producent z segmentu AAA śmiało sięgnie po ten temat. Za duże ryzyko. To już by nie było na niby.
Zostawią to politykom. Oni uwielbiają straszyć ludzi. Aż, nomen omen, strach pomyśleć, co będzie, gdy się zorientują, że nie muszą już wymyślać zagrożeń jak do tej pory, tylko mogą się posłużyć takim prawdziwym.