Chodzić, nerwy sobie strzępić, piłki odbijać i żadnej nie oszczędzać – gdybym miała opisać Creature in the Well jednym zdaniem, prawdopodobnie tak by ono właśnie brzmiało. Muszę zarazem przyznać, że choć monotonia, wszechobecna w tego typu grach komputerowych, tym razem nie tylko mnie irytowała, ale równocześnie dziwnie napędzała do działania. Stąd tekst pojawia się dopiero teraz. Zacznijmy jednak od samego początku. Czym jest Creature in the Well? Bardzo dziwną mieszanką gry akcji z elementami hack’n’slash oraz… pinballa. Nie kłamię. Przemierzałam tajemnicze podziemia i odbijałam latające wszędzie piłki. Producentem gry jest niezależne amerykańskie studio Flight School, które, co ciekawe, na co dzień zajmuje się raczej projektami filmowymi oraz reklamowymi, jak przeczytałam w internecie. Spodziewać by się więc można, że gra komputera w wykonaniu takiego zespołu nie będzie powalać na kolana. No i to prawda – nie powaliła. Ale zaskoczyła. I to bardzo.
W tym momencie czuję potrzebę zaznaczyć, że Creature in the Well to wcale nie jest jakaś tam gra polegająca wyłącznie na bezmyślnym machaniu kijem (lub czymkolwiek innym o podobnym kształcie) i odbijaniem piłek. Za pozornie trywialnie brzmiącą czynnością kryje się bowiem przygnębiająca, mroczna historia, aczkolwiek twórcy zadbali o to, aby produkcja nie podała wszystkiego od razu na złotej tacy. Gra zaczyna się już przy wielkim tytule na środku ekranu – wiecie, jak to jest z indykami i niekonwencjonalnymi metodami niezależnych twórców. Dobrych parę sekund zajęło mi, aby zorientować się, że tutaj wcale nie ma żadnego rozpocznij nową grę, tylko trzeba ruszyć swój mechaniczny tyłek i wyjść poza ekran. Dlaczego mechaniczny? Jesteśmy robotem – dokładniej, ostatnią ocalałą jednostką BOT-C. Nikt jednak nie mówi nam, czym tak naprawdę jest to tajemnicze BOT-C – czy to skrót, czy może nazwa organizacji, a może coś jeszcze innego. Muszę przyznać, że początek Creature in the Well jest niezwykle klimatyczny. Gracz praktycznie już po wykonaniu pierwszego ruchu doskonale zdaje sobie sprawę, iż przeżyje coś niezwykłego. Ruszamy więc kompletnie zagubieni, bez absolutnie żadnych wskazówek. Idziemy przez opustoszałą pustynię, która coraz bardziej przyprawia nas o poczucie bezsilności... A potem są patyki. Powbijane bez składu i ładu w gorący piasek. Najbardziej logiczne wydaje się wówczas podążanie za nimi. I słusznie.
Tym sposobem docieramy do czegoś, co na pierwszy rzut oka przypomina miasteczko – takie, w którym znajdziemy jakichś zacofanych cywilizacyjnie mieszkańców, którzy niczego i tak nam nie powiedzą. Okazuje się jednak, że nie. Nikogo tutaj nie ma. Jest pusto, bez nadziei, bez niczego. Na tym etapie powiem jeszcze tylko, iż krótko po dotarciu do wioski dowiadujemy się co nieco o naszej przeszłości – zawiedliśmy, zarówno dawniej mieszkających w tych okolicach ludzi, jak i tytułową ogromną czarną kreaturę ze studni, która przez większość rozgrywki od czasu do czasu gapi się na nas wielkimi oczami (a w późniejszym czasie uprzykrza nam życie na absolutnie każdym najmniejszym kroku). Wszystko rozgrywa się w pewnym starożytnym obiekcie, gdzie nasze zadanie polega na przywróceniu zasilania – dzięki temu ochronimy miasteczko Mirage przed nadchodzącą burzą piaskową. Tyle że to jest znacznie trudniejsze, niż mogłoby się wydawać.
Creature in the Well zostało podzielone na osiem głównych poziomów. Każdy z nich to mnóstwo korytarzy oraz komór, do których otwarcia potrzebujemy prądu. W tym momencie do akcji wkraczają maszyny porozkładane w najróżniejszych kombinacjach w poszczególnych pomieszczeniach – to właśnie one tworzą pewnego rodzaju grę w pinballa. Naszym zadaniem jest natomiast trafić w możliwie jak najwięcej z tych maszyn energetycznymi piłkami, które musimy ładować za pomocą naszego miecza, aby zadawać jak największe obrażenia (czyli pobierać jak najwięcej prądu, nie musząc dzięki temu machać tym mieczem setki tysięcy razy). Ciekawe jest jednak to, że naszą bronią (chociaż w tej grze to wcale nie funkcjonuje jako broń) nie musi być wyłącznie miecz. Przyznam, iż było mi całkiem smutno, kiedy przypadkiem – nie wiedząc wówczas, że to w ogóle możliwe – zamieniłam ten miecz na wielką chochlę. Poważnie. Wracając jednak do pinballa, zniszczone przez nas elementy (zniszczenie równa się tutaj po prostu z całkowitym pozbawieniem ich energii elektrycznej) automatycznie schowają się w ziemi, a my będziemy mogli dumnie spojrzeć na licznik naszych punktów. W końcu to od niego wszystko zależy.
Te punkty są bowiem jedynym sposobem na progres w grze. Starożytna elektrownia, w której spędzamy praktycznie 99% czasu, składa się z licznych rozgałęzień oraz mnóstwa pomieszczeń, a dostęp do każdego z nich zapewni nam dostarczenie prądu do danych drzwi, aby móc je otworzyć i przejść dalej. Jeśli więc zastanawiacie się, co będzie, gdy zabraknie nam punktów do otworzenia danego przejścia, mogę Was uspokoić – próbować możemy do skutku. Większość mechanizmów jest bowiem tak ułożona, że dopiero po tym, jak piłka odbije się od wszystkich elementów, na koniec dostajemy nagrodę, która znacznie powiększy nasz licznik. Jeżeli jakiś element zostanie pominięty, bo na przykład pod złym kątem odbijemy piłkę, cały mechanizm uruchamia się od nowa, a my nadal zdobywamy energię. Wiem, że brzmi to trochę jak praca w fabryce i… rzeczywiście tak trochę jest.
A kiedy wreszcie wkręciłam się w to machanie chochlą (którą później udało mi się zamienić na kij baseballowy), gra postanowiła odebrać dziecku zabawkę i pokazać, że świat – choć pusty i w gruncie rzeczy spokojny – nadal jest zły. Mam wrażenie, że Creature in the Well zostało stworzone w taki sposób, aby gracz regularnie zapominał o tym, co wbrew pozorom jest najważniejsze, czyli tytułowej kreaturze. Ja robiłam to wręcz notorycznie i równie notorycznie z czeluści elektrowni nagle wypełzała chuda łapa, która wyrzucała moją postać tam, gdzie lądujemy za każdym razem, gdy przegramy. Tak, w tej grze da się przegrać. Ba, jest nawet pasek życia! Pewnie zastanawiacie się tylko, co może nam to życie odebrać. Proste – też maszyny. Tyle że takie, które strzelają w nas pociskami, a nie zwykłymi kulami. No i filary. Te przeklęte, wywołujące eksplozje filary. Cały mechanizm jest stosunkowo prosty: idziemy, machamy, odbijamy, ładujemy, otwieramy, unikamy i jeżeli umieramy, to lądujemy obok tytułowej studni, skąd możemy wrócić do punktu wyjścia, aby zacząć od nowa. Fakt, momentami można mieć serdecznie dość. Nic nie zmienia jednak faktu, że twórcy zaprojektowali ten schemat bardzo dobrze, więc równie dobrze się on sprawdza. Syndrom jeszcze jednego podejścia to już wcale nie jest tutaj syndrom, tylko chleb powszedni.
Na końcu każdego z lochów czeka na nas finałowe starcie – uwięzieni na platformie, która błyskawicznie zjeżdża w dół, znajdujemy się w dość marnym położeniu. Musimy przeżyć kilka rund, z czego z każdą kolejną będziemy się ponownie wznosić. Nasz bohater zmuszony jest do wykonywania wielu czynności jednocześnie – odpierania ataków, odbijania piłek, unikania śmiercionośnych pocisków i uważania na eksplozje. A do tego wszystkiego miło byłoby jeszcze uruchomić mechanizmy. Krótko mówiąc, mamy sporo na głowie. Wszystko, co opisałam powyżej, jest powtarzalnym procesem – do momentu, w którym nie osiągniemy tego, na co tak ciężko pracujemy. Jak to osiągnąć? Co się wtedy stanie? Pozwólcie, że nie będę tych rzeczy Wam zdradzać, bo zdecydowanie warto przekonać się na własną rękę.
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!