Nie ma co się chować za maską „obiektywizmu za wszelką cenę” i wydziwiać, na siłę szukając wad w obrazie Todda Phillipsa, bo zahaczać to będzie o klaunadę, podobnie jak dopatrywanie się weń braku głębszej refleksji nad postacią Jokera oraz pochwały nihilizmu i przemocy, co imputują niektóre zachodnie media. Owszem, przesłanie jest ponure, pesymistyczne – humoru tu jak na lekarstwo, a jeśli już, to czarny jak noc wypełniona groteskowymi koszmarami – ale przynajmniej skłania do zastanowienia się nad losem osób wykluczonych, nad relacją między bezradnością a zemstą, niewidzialnością a potrzebą szacunku, alienacją i pragnieniem akceptacji a destrukcją psychiki, czy wreszcie procesem przemiany człowieka w bestię – ofiary w kata. Tak, kilka fabularnych sekwencji jest dość przewidywalnych, a jedna z nich przez koneserów i koneserki filmów może zostać poczytana za obrazę inteligencji widza, ale z drugiej strony spora część widowni gubi się w odbiorze mniej skomplikowanych scenariuszy, lepiej więc na zimne dmuchać. Pomimo wszystkich potencjalnych mankamentów, które z uporem godnym lepszej sprawy może i można by wytropić, Joker to jak na razie najbardziej poruszająca i przykuwająca uwagę produkcja tego roku – film, który zdecydowanie warto obejrzeć, także wtedy, gdy postacie Jokera, Batmana i innych komiksowych bohaterów obchodzą kogoś tyle co zeszłoroczny śnieg. Dlaczego? Podziwiamy tu specyficznie ujęte origin story jednego z najbardziej charakterystycznych złoczyńców ze stajni DC Comics... Czyżby? Niby tak, ale nie do końca.
W rozmaitych opowieściach o Batmanie i jego szalonym adwersarzu-klaunie ten drugi nieraz przedstawiany jest jako psychopata o sadystycznym poczuciu humoru, budzący postrach makiaweliczny umysł przestępczego świata, którego fizjonomia i zdrowy rozsądek uległy zniszczeniu w kadzi z chemikaliami. Tym razem jednak poznajemy nie seryjnego mordercę z zamiłowania, którego bawi obserwowanie lęku i cierpienia oraz szerzenie chaosu, lecz wrażliwego, spokojnego faceta – Arthura Flecka (Joaquin Phoenix), który marzy przede wszystkim o tym, by bawić innych, śmieszyć za pomocą swej sztuki, a nie poprzez swoją żałosną egzystencję. Chce być wreszcie traktowany jak człowiek, a nie jak zbędny odpad, wywołujący niechęć, niepokój i litość zmieszaną z pogardą; nie jak... nieudaczny klaun. Arthur bowiem pracuje jako klaun – jest klaunem, który ponad wszystko pragnie zostać komikiem/stand-uperem. Ma też problemy psychicznie – otoczenie czuje, że „coś z nim nie tak”, tak więc odsuwa się, wypychając go poza obręb jakiejkolwiek grupy. Bohater wykreowany przez Todda Phillipsa i współscenarzystę Scotta Silvera, nim stanie się pełnoprawnym Jokerem, próbuje normalnie żyć, tylko że trudno osiągnąć to choremu w chorym mieście i w chorych czasach. Czy to tylko ja, czy to świat staje się coraz bardziej szalony? – pyta retorycznie pracownicę socjalną (Sharon Washington). Cóż, nieco surrealistyczna wizja Phillipsa i Silvera sugeruje, że granice są płynne. Jedno nie przeczy drugiemu, a nawet wzajemnie się wzmacnia i uzupełnia.
W niniejszej opowieści o narodzinach Jokera miasto Gotham City, w którym żyje nasz bohater, znajduje się w finansowej ruinie i trawi je moralna zgnilizna, a pozbawieni perspektyw, rozgniewani mieszkańcy są bliscy szaleństwa. Świat przedstawiony emanuje posępnym nastrojem i rozkładem – na skutek strajku śmieciarzy Gotham tonie w odpadach i pojawia się plaga superszczurów, firmy bankrutują, ludzie masowo tracą pracę, opieka społeczna zostaje z dnia na dzień pozbawiona środków, a kuriozalną sytuację uwypukla bezradność, a zarazem pogłębiająca się obojętność urzędników, agresja ze strony pozostawionych samym sobie dzieciaków tudzież wyraźnie wyczuwalne nabuzowanie dorosłych z niższych i średnich warstw społecznych, przez cały czas oscylujące na granicy wybuchu. Na konającym ciele miasta żerują „lepiej sytuowani” obywatele, zamknięci w bańce dobrobytu i przekonania o własnej wyższości, która rozgrzesza, a jednocześnie nakręca ich własne akty przemocy.
Film Todda Phillipsa pokazuje świat zwichrowany, lecz bynajmniej nie tak znów obcy. Gotham City to mroczna wersja Nowego Jorku, który i tak wpisał się w kinematografię jako siedlisko próżności, brutalnej przestępczości, perwersji, wielkich, brudnych fortun i urzędniczych absurdów. Sytuacja przedstawiona w produkcji Joker nawiązuje do przełomu lat 70. i 80. XX wieku – reklamy thrillera politycznego Wybuch w reżyserii Briana De Palmy albo parodii Zorro, ostrze szpady stworzonej przez Petera Medaka wskazują na rok 1981, a zarazem ironicznie sugerują istotę prezentowanej opowieści. To czasy Ronalda Reagana – ślepa wiara w kapitalizm, praktycznie zlikwidowana opieka społeczna, liczne bankructwa, największy kryzys gospodarczy od Wielkiego Kryzysu w latach 30., największa od 1929 roku zapaść sektora bankowego (kryzys kas oszczędnościowo-pożyczkowych). Na tym tle interesująco objawia się postać Thomasa Wayne’a (Brett Cullen). W większości utworów ojciec Batmana zwykle jest personą wyidealizowaną – szlachetnym filantropem, uczciwym biznesmenem, szczodrym mecenasem – Phillips i Silver poszli zaś zupełnie inną drogą. Ukazali oni przede wszystkim cynicznego magnata finansowego, bezczelnego gracza politycznego, któremu jednak pycha uniemożliwia realistyczny ogląd rzeczywistości i który startując na burmistrza, wywołuje rozruchy poprzez pogardliwe wypowiedzi o ludziach z problemami finansowymi i ich niechęci wobec korporacyjnych karierowiczów, porównując tych pierwszych do klaunów.
Warto zwrócić uwagę, że ma tu miejsce bardzo istotna kwestia związana z Arthurem Fleckiem i Thomasem Wayne’em, a także zachodzi wyraźna paralela między Jokerem i Batmanem (po trosze jak w animacji Batman: Zabójczy żart wyreżyserowanej przez Sama Liu). Nasz klaun jest osobą smutną i samotną. Schorowana matka imieniem Penny (Frances Conroy) nie może zapewnić mu oparcia, bo sama jest niestabilna i wymaga opieki, co potęguje wyrażane przez Arthura zainteresowanie sąsiadką Sophie (Zazie Beetz) – atrakcyjną samotną matką – oraz silny kompleks ojca. W obrazie Phillipsa występują dwie ojcowskie figury, a każda z nich okazuje się... śmieszno-smutnym wyborem. To Murray Franklin (Robert De Niro) – komik, który odniósł ogromny sukces i którego programem telewizyjnym zachwyca się zarówno Penny Fleck, jak i jej syn Arthur, śniący na jawie, że kiedyś razem wystąpią i w efekcie zdobędzie przyjaciela-opiekuna. No i oczywiście Wayne, odnośnie do którego wykazuje obsesję matka głównego bohatera. Dzięki próbie nawiązania relacji ze strony Flecka widzimy, jak podobni są Arthur i Bruce – dwaj wyalienowani, smutni chłopcy, których twarze wykrzywia upiorny, wyrzeźbiony cudzymi działaniami, sztuczny uśmiech. Joker i przyszły Batman okazują się wzajemną karykaturą, odbiciem w krzywym zwierciadle, dwiema stronami jednej monety.
Arthur Fleck nie jest złym człowiekiem. To nieszczęśnik, który – ledwie wiążąc koniec z końcem – usiłuje po prostu przeżyć w piekle, jakim okazało się jego życie. Przeżyć z odrobiną godności. Niestety, wskutek swej przypadłości oraz spirali pechowych dlań wydarzeń, upada coraz niżej – i w końcu pęka... Doprowadzony do ostateczności, wpędzony w obłęd, sam sięga po przemoc. Paradoks stanowi fakt, że Arthur pragnie rozśmieszać ludzi, aby być przez nich traktowanym poważnie. Żeby zasłużyć na uwagę i szacunek. Poprzez splot dziwacznych okoliczności staje się Jokerem, ikoną zapoczątkowanego słowami Thomasa Wayne’a „ruchu klaunów” – rozwścieczonych zachowaniem rządu mas, które zerwawszy się ze smyczy, odrzuciwszy porządek, jaki ich zdaniem wcale im nie służył, póki co uosabiają chaos, w odruchu buntu niszcząc wszystko na swej drodze; dla jednych będąc zarzewiem swoistej rewolucji, dla drugich jedynie plugawym, niewdzięcznym motłochem...
Jak by jednak nie było, apogeum destrukcji okazuje się tłem dla ostatecznego kroku w przemianie postaci centralnej utworu Todda Phillipsa – dla chwili, w której celebruje ona przekroczenie granic, bo odtąd nic już nie jest ważne. Wszystko staje się komiczne, więc krzyk może spokojnie wyrażać się śmiechem, a na łzy już nie ma miejsca. Zawsze myślałem, że moje życie jest tragedią, ale teraz wiem, że to komedia – mówi bohater. Kiedy indziej zaś: Nie byłem szczęśliwy ani przez minutę mojego pieprzonego życia. Później, podczas kulminacyjnej sceny filmu, z kinowego ekranu bije euforia Jokera, pod którą skrywa się zaskoczenie i wzruszenie – jego twarz zdaje się mówić: Teraz jestem szczęśliwy. Zostałem doceniony i zauważony. A więc jednak istnieję. Joker nie przejawia inklinacji, by przewodzić tłumom – jest showmanem, standuperem, którego nareszcie oklaskują. W końcu stał się gwiazdą wieczoru. A że scena płonie? Cóż, wszyscy mamy taki teatr, jaki sami sobie zbudowaliśmy i... podpaliliśmy. Taki, na jaki zasłużyliśmy. W kadrach składających się na niniejszą scenę zawarta została oszałamiająca kwintesencja ironicznej tragikomedii.
Joker to film niezwykle malarski – mamy tu szereg pięknych kadrów, iście obłędnych scen. Pobity Arthur leży w stroju klauna, a z czerwonego kwiatu w butonierce tryska woda niczym krew z przebitego serca; Arthur wykręca wychudzone ciało niczym upadły anioł, tak że niemal widać rany po wyrwanych skrzydłach; Arthur w metrze ucieka przed policją, wdziewając tandetną maskę klauna na umalowaną twarz; morze wściekłych klaunów na ulicach; Arthur – przedzieżgnąwszy się w Jokera – wdzięcznie, a zarazem frenetycznie performuje na schodach pełen przerysowanych, melodramatycznych póz taniec zwycięstwa; miasto płonie. Wielkie wrażenie czynią łzy spływające po pokrytych białą farbą policzkach, załamujące fakturę malunku, przywodząc na myśl finałową scenę z filmu Śmierć w Wenecji Luchino Viscontiego. Surrealistyczne wrażenie wywołują elementy związane z przypadłością protagonisty. Arthur nie śmieje się wskutek sadystycznych skłonności czy luzackiego poczucia humoru. Nasz bohater rechocze nerwowo, jest to upiorna reakcja na cierpienie lub rosnący gniew – i nic nie może na to poradzić. W tym kontekście paskudnie brzmią wspominane słowa Penny Fleck: Mama mówiła mi, żeby się uśmiechać i mieć radosną minę. Powiedziała, że moim celem jest nieść światu śmiech i radość. Do najbardziej poruszających scen należy rozbawianie dziecka w autobusie oraz generujący histeryczny śmieszek, rozdzierający moment, w którym pracodawca zrzuca winę na skrzywdzonego Arthura. To śmiech, który tak naprawdę jest wrzaskiem bólu. Śmiech przez łzy, krzyk przez śmiech. Jeśli zaś o dźwiękach mowa, porusza także muzyka – szarpiąca nerwy, rezonująca z niespokojnym rytmem serca lub serwująca na wpół zapomniane rytmiczne przeboje.
Niniejszy obraz nawiązuje do motywów przedstawionych w komiksie Alana Moore’a – Batman: Zabójczy żart – i jego filmowej adaptacji, której recenzję można przeczytać tutaj. Joker zawiera też odniesienia – lub wręcz stanowi hołd – odnośnie do wielu filmów. Mamy tu nawiązania do Taksówkarza i Króla komedii w reżyserii Martina Scorsese, Upadku wykreowanego przez Joela Schumachera, Białego żaru Raoula Walsha, a nawet klasyka Dzisiejsze czasy autorstwa Charliego Chaplina, o symptomatycznej dla Jokera treści, na którego seansie siedzi wystrojony Thomas Wayne i reszta bogaczy. To również ukłon w stronę V jak Vendetta w reżyserii Jamesa McTeigue’a i masek Guya Fawkesa, którego w proteście przeciwko niesprawiedliwości zastąpił wizerunek wyszydzanego, „niepoważnego” klauna, a także wobec Requiem dla snu Darrena Aronofsky’ego – za pomocą halucynacyjnych wycieczek w głąb niespełnionych pragnień, gmatwających rzeczywistość. Niby cały czas wiemy, że oglądamy specyficznie ujęte origin story Jokera z DC Comics, które bynajmniej nie wpisuje się w DCEU, lecz stanowi osobną wariację na temat, ale w gruncie rzeczy szybko o tym zapominamy. Otrzymujemy bowiem film, który stanowi wspaniały, uniwersalny dramat o zniszczonej jednostce w ulegającym erozji społeczeństwie – ponure studium początkowo niewinnego „upadłego anioła”, przyprawione mocną dawką krytyki społecznej; studium obłędu pojedynczej osoby i poddanego entropii, zżeranego przez chaos miasta, które zarazem pożera swoich mieszkańców. Zrozumiałe, dlaczego bano się, że Joker, będąc swoistym „manifestem odrzuconych”, stanie się pretekstem dla agresji inceli, o czym można przeczytać tutaj (o ironio, ewentualne obranie tej filmowej postaci jako alter ego i idealnego bohatera oznacza hołd złożony urojeniom i chorobom psychicznym). Recenzowany film otrzymał owację na stojąco na MFF w Wenecji i nagrodę Złotego Lwa. Genialny Joaquin Phoenix, wcielając się w Jokera, uczynił z filmu Todda Phillipsa dzieło sztuki. Przerażający, rozpaczliwy grymas brany za uśmiech, a w istocie ukazujący udrękę nieuleczalnej choroby, zapewne otworzy aktorowi drogę do Oscara. I bardzo słusznie.
Joker to film dla Ciebie, jeśli:
- interesują Cię niuanse początków superbohaterów i superłotrów;
- superbohaterowie i superłotry ani Cię ziębią, ani grzeją;
- podobały Ci się gry o Batmanie z Rocksteady Studios;
- chcesz ujrzeć Gotham w innym świetle niż w grach o Batmanie z serii LEGO.