BlizzCon, BlizzCon i po BlizzConie. Wszystko, co dobre, szybko się kończy. Zaraz. Czy naprawdę mam na myśli, że tegoroczny BlizzCon był dobry? Owszem, był. Jasne, mógł być znacznie lepszy, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Zwłaszcza, jeżeli weźmiemy pod uwagę ostatnie miesiące w dziejach firmy Blizzard Entertainment, które nie należały do najbardziej łaskawych – i pomyśleć, że wszystko zaczęło się od jednego symbolicznego zdania, które wstrząsnęło całym branżowym światem, by następnie wielkim palcem krytyki przewrócić stronę w książce pod tytułem Krótka historia o tym, jak Blizzard wbijał sobie gwoździe do trumny i rozpocząć zupełnie nowy rozdział. Prawda jest taka, że absolutnie nikt nie wiedział dokładnie, czego powinien się po tegorocznym BlizzConie spodziewać. Część z nas wyobrażała sobie wielkie protesty, inni myśleli o całkowitej ciszy ze strony koncernu, a niektórzy byli przekonani, że teraz już może być tylko lepiej. Ostatecznie wszyscy po części mieli rację i zarazem kompletnie się pomylili. Z jednej strony protesty wcale takie wielkie nie były, przedstawiciel Blizzarda rozpoczął imprezę od przeprosin, a sam BlizzCon rzeczywiście pomógł firmie naprawić swój wizerunek. Z drugiej jednak na wszelkich relacjach z konwentu co chwilę gdzieś pojawiał się Kubuś Puchatek, sesje pytań i odpowiedzi zapełniły się okrzykami free Hongkong, przeprosiny okazały się w gruncie rzeczy PR-owymi wypocinami, a sam BlizzCon… Dobra, akurat sam BlizzCon był naprawdę w porządku.
PS: Proszę wybaczyć za opóźnienie z tekstem (BlizzCon w końcu odbył się w ubiegły weekend), ale choroba mnie zmogła w najmniej odpowiednim momencie, w jakim mogła to zrobić. Niemniej jednak, zawarłam tutaj sporo własnych opinii, więc może ktoś znajdzie w tym tekście coś ciekawego. A przynajmniej taką mam nadzieję. Ponadto, zdecydowałam się na skomentowanie jedynie zapowiedzi Diablo IV, Overwatch 2 oraz Hearthstone, bo z tymi grami mam najwięcej wspólnego. Jeżeli chodzi o Shadowlands, zainteresowanych informacjami zapraszam tutaj, tutaj oraz tutaj. Miłego czytania!
Na dobry początek
Zaczęło się od przeprosin. Tego też chyba nikt się nie spodziewał – oczywiście, że Blizzard musiał (a przynajmniej powinien) przeprosić, ale wcale nie musiał zaczynać od tego całej imprezy. Na scenę wszedł przedstawiciel firmy, J. Allen Brack i postanowił, używając niezwykle bezpiecznych, wręcz totalnie ogólnikowych stwierdzeń, sformułować coś na kształt przeprosin. Słowa Bracka wywołały bardzo pozytywne reakcje wśród publiczności – pojawiła się fala głośnych oklasków, uśmiechy na twarzach uczestniczących w wydarzeniu. Wszystko fajnie, to na pewno jest znacznie lepsze posunięcie, niż gdyby koncern zdecydował się w ogóle nie skomentować sprawy. Szkoda tylko, że kary, które nałożyli na Blitzchunga oraz komentatorów wciąż istnieją. Nie użyto nawet słowa Hongkong czy Chiny, czy czegokolwiek podobnego, co bezpośrednio wskazywałoby na to, czego te przeprosiny w ogóle dotyczyły – Brack najwyraźniej uznał, że wszyscy, tak czy siak, będą wiedzieć, o co chodzi. Gdybym miała podsumować pierwszy segment BlizzConu komuś, kto kompletnie nie siedzi w temacie, powiedziałabym, że firma kilka miesięcy temu mocno spieprzyła sprawę, po czym postanowiła poczęstować graczy bardzo PR-owym przemówieniem. Równocześnie zaznaczyłabym, że przeprosiny i tak nie były najgorsze na świecie, bo to wszystko to przecież w gruncie rzeczy biznes. Myślę, że wielu z Was zgodzi się ze stwierdzeniem, iż nieprędko zaufamy (o ile w ogóle) Blizzardowi ponownie.
Jeżeli nie siedzicie w temacie – na początku października w internecie pojawiła się informacja o usunięciu z turnieju Hearthstone Grandmasters jednego z zawodników, Chunga Ng Wai znanego pod pseudonimem Blitzchung, który podczas wywiadu udzielonego po wygranym meczu wygłosił hasło nawołujące do wyzwolenia Hongkongu spod władzy Chin. Blizzard postanowił nie tylko wykluczyć Blitzchunga z zawodów, ale również odebrać mu wszystkie zdobyte nagrody i zawiesić jego udział w rozgrywkach aż do 5 października 2020 roku. Oczywiście, reakcja firmy spotkała z ogromną falą bardzo dosadnej krytyki ze strony internetowej społeczności graczy oraz miłośników karcianki Hearthstone – wielu zaczęło nawet nawoływać do bojkotu korporacji. Użytkownicy masowo zaczęli usuwać swoje konta w Battle.net (co, według niektórych, firma postanowiła nawet utrudnić, aczkolwiek nie mamy na to niezbitych dowodów), sama zaś sytuacja pogarszała się z każdym kolejnym dniem, zwłaszcza, że firma bardzo późno postanowiła odnieść się do całej sytuacji w oficjalnym komunikacie. Wtedy rozpoczął się kolejny rozdział w Krótkiej historii o tym, jak Blizzard wbijał sobie gwoździe do trumny. Zawieszenie Blitzchunga zostało skrócone z dwunastu do sześciu miesięcy, przyznano mu należną nagrodę pieniężną, a dwójka komentatorów, którzy poprowadzili ten nieszczęsny wywiad, otrzymała jedynie zawieszenie, również na pół roku – pierwotnie mieli zostać wyrzuceni (!) z pracy. Z oświadczenia dowiedzieliśmy się, że wizją Blizzarda jest zjednoczyć świat poprzez epicką rozrywkę, po raz setny poznaliśmy podstawowe wartości branżowego giganta, a także zostaliśmy zapewnieni, że każdy głos ma znaczenie. No, chyba że dotyczy Chin. Jak wiecie lub też nie, aż pięć procent udziałów w Blizzardzie należy do chińskiej firmy Tencent – co ani trochę nie poprawiło wystarczająco słabej sytuacji. Co ciekawe, niedługo po oświadczeniu koncernu J. Allena Bracka w sieci pojawiła się odpowiedź samego Blitzchunga, który podziękował wszystkim fanom za wsparcie. Kilkakrotnie wyraził również wdzięczność wobec Blizzarda – między innymi za skrócenie swojego zawieszenia. Zapewnił również, że rozumie swój błąd i spodziewał się jego konsekwencji. Obie strony zakończyły wielki konflikt polubownie, jednak niesmak pozostał. My natomiast wylądowaliśmy tutaj – BlizzCon (razem z PR-owymi przeprosinami) jest już historią, a protesty nadal trwają. Przejdźmy wreszcie do premier, co? (Zainteresowanych tematem odsyłam do felietonu Kamila Ostrowskiego na naszej stronie.)
Po co pierwsze danie, jak można od razu zjeść deser
Blizzard rozpoczęło falę zapowiedzi od tej, na którą czekali absolutnie wszyscy. Wiedzieliśmy, że to nastąpi, jednak nie byliśmy pewni, czy BlizzCon się od tego rozpocznie, czy może na tym zakończy. Oczywiście, mówiąc to, mam na myśli Diablo IV. Jak zareagował internet? Oto nadszedł godny spadkobierca dwójki, wreszcie dostaniemy takiego hack’n’slasha, o którym marzyliśmy. Czy też tak uważam? Chyba jeszcze nie wiem. W tym momencie powinnam się jednak do czegoś przyznać – nadal lubię od czasu do czasu zawitać na serwery Diablo III i na pewno mogę stwierdzić, że jestem dobrej myśli. Każdy, kto grał, doskonale wie, z jakimi problemami zmagała się (i zmaga do dzisiaj) trójka. Właściwie z tymi problemami zmaga się większość gier Blizzarda – obiecuje się nam sporo, a ostatecznie dostarcza się znacznie mniej. Większe zmiany w formułach albo w ogóle nie stają się rzeczywistością, albo są jedynie jej dość żałosną podobizną. Jeżeli Blizzard natomiast dotrzyma wszystkich obietnic, które wymienił podczas tegorocznego BlizzConu, miłośnicy serii mogą być spokojni – twórcy najwyraźniej nie tylko odrobili pracę domową, ale również wyciągnęli z niej wnioski. Filmowy zwiastun, od którego rozpoczęła się impreza, wbija w fotel i udowadnia, że Diablo IV na pewno nie zamierza brać jeńców. Trzy najważniejsze rzeczy, jakie powróciły: okultyzm, mrok i groza. Chyba nie ma informacji o tej zapowiedzi, która nie brałaby pod uwagę faktu, że twórcy zdecydowali się powrócić do atmosfery z Diablo II. I to podekscytowanie jest w pełni zrozumiałe, bo w końcu znów pojawi się to, co gracze pokochali w serii najbardziej. A jeżeli poznajecie panią z obrazka powyżej, to tym bardziej wiecie, jak bardzo mroczne będzie Diablo IV.
Mowa bowiem o Lilith. Być może to imię nic Wam nie mówi, dlatego śpieszę z wytłumaczeniem – mamy do czynienia z córką samego Mefista (jeden z trzech Mrocznych Braci z Diablo II), siostrą Luciona oraz Królową Sukkubów. Owocem jej związku z archaniołem Inariusem byli pierwsi Nefalemowie, a jakby tego było mało, Lilith jest również twórcą Sanktuarium. Krótko mówiąc: to całkiem ważna postać. Zastanawia jednak to, jak twórcy ostatecznie zdecydują się ją wykorzystać w grze; czy będzie najzwyklejszym bossem końcowym, czy może kimś, kto zupełnie odwróci losy naszej postaci i sprawi, że zwątpimy we wszystko, w co dotychczas wierzyliśmy? Pewne jest to, że możliwości nie brakuje. Oraz to, że wpływ Lilith będzie widoczny (a przynajmniej ma być) praktycznie na każdym kroku, który postawimy w zupełnie nowym, otwartym świecie. No i właśnie, nadchodzi rewolucja. Znaczy, przynajmniej na to się zapowiada – w Diablo IV będziemy poruszać się po prawdziwym otwartym świecie, będziemy mogli go dość swobodnie eksplorować, a zamiast uporczywego podążania za głównym wątkiem fabularnym twórcy dadzą nam możliwość przeskakiwania z kwiatka na kwiatek, gdzie kwiatkami będą zadania poboczne. Wprawdzie to wciąż będzie gra z proceduralnie generowanymi etapami, tak na pewno otrzymamy znacznie większą swobodę. Oraz znacznie większe Sanktuarium. Przynajmniej na tyle duże, aby twórcy zdecydowali się wprowadzić do gry wierzchowce. Oprócz nich wciąż będziemy oczywiście korzystać z punktów nawigacyjnych, które zapewnią szybką oraz wygodną podróż pomiędzy odległymi miejscami.Co jeszcze? Diablo IV na pewno będzie bardziej sieciowe. W miastach spotkamy innych graczy i dostaniemy kilka opcji: możemy kulturalnie z nimi pohandlować i zaprosić do drużyny, mniej kulturalnie podejrzeć ich wyposażenie czy przejrzeć statystyki, ale równie dobrze możemy z dumą średniowiecznego rycerza rzucić im rękawicę, aby zawalczyć z nimi w specjalnych strefach PvP. Wiecie o tym, jeżeli uważnie oglądaliście pierwszy zwiastun rozgrywki, gdzie przez moment widać było coś, co przypominało pojedynek dwóch graczy. W Diablo IV będzie prawdziwe, pełnoprawne PvP – nie wiemy wprawdzie, czy będzie istnieć już w dniu premiery. Poza tym warto również wspomnieć o tak zwanych World Eventach, czyli większych wydarzeniach, jak na przykład starcie z jakimś idiotycznie olbrzymim bossem. Muszę jednak zaniepokoić samotnych wilków – w zaprezentowanym przez twórców demie taką kreaturę (była nią Ashaya, taki Malphite z League of Legends na bardzo mocnych sterydach) próbowało pokonać równocześnie przynajmniej kilkunastu graczy, więc wygląda na to, że World Eventy będą tworzone pod rozgrywkę wieloosobową. A tak przy okazji, będą mikrotransakcje. Wiemy, szok.
Skoro już mówimy, co jakie będzie bardziej, to trzeba zaznaczyć, że oprawa graficzna Diablo IV na pewno będzie bardziej mroczna. Twórcy po raz kolejny odrobili pracę domową i postanawiali nie ponawiać błędu z poprzedniej części, która pod tym względem została prawie zmieszana z błotem. Poza tym, na koniec wspomnę jeszcze o znacznie większym arsenale – twórcy wielokrotnie zaznaczyli, że na znalezienie czeka co najmniej tona sprzętu. Wracają słowa runiczne, nie będzie domu aukcyjnego (chyba). Zresztą, co się będę produkować o tym, co będzie, jak wszystko macie tutaj. Co o tym wszystkim sądzę? Gdyby nie to irytujące poczucie, że mimo wszystko muszę podejść do tego z ostrożnością, to uważam, że naprawdę możemy mieć do czynienia z tym Diablo, o którym marzyliśmy. I naprawdę mam ogromną nadzieję, że wszystko pójdzie zgodnie z planem, a Blizzard po drodze nie popełni jakiegoś wielkiego fuck-up’a.
Po co nowa gra, jak można dopisać dwójkę na końcu
W Overwatcha gram regularnie. Przyznam więc szczerze, że w momencie, kiedy wszyscy już wiedzieliśmy, że dostaniemy Overwatcha 2, spodziewałam się czegoś zupełnie innego niż to, co finalnie zostało zaprezentowane. Bo wiecie, ta dwójka na końcu ma niby oznaczać kontynuację – według mnie w praktyce dostajemy bardziej rozszerzenie, gdzie jedynymi nowościami będzie tryb PvE, misje bohaterskie i nowi bohaterowie. Mało tego, posiadacze pierwszego Overwatcha otrzymają za darmo dostęp do wszystkich nowinek PvP oraz będą mogli grać wspólnie z posiadaczami Overwatcha 2 – więc jeszcze bardziej w praktyce dostajemy jedynie tryb PvE i nowych bohaterów. Musicie przyznać, że brzmi to dość dziwnie. Przejdźmy jednak do rzeczy, resztę frustracji wyleję z siebie za chwilę. Po kolei, więc od samego początku, a dokładniej tego, co w pierwszej kolejności zostało poruszone podczas panelu dotyczącego Overwatch 2.
Powiedziano o nowym trybie mapy PvP, który nazywać się będzie Przepychanka (z angielskiego Push). Plansze tego typu będą symetryczne. Gracze będą walczyć o kontrolę nad robotem i przepychać go w kierunku bazy wroga – wygra ta drużyna, której uda się przepchnąć robota jak najdalej. Deweloperzy prowadzący panel (Jeff Kaplan i Aaron Keller) pokazali później jedną nową mapę tego typu i było nią Toronto, czyli adaptacja miasta, z którego pochodzi kilku bohaterów Overwatch. Ma posiadać wiele ścieżek do flankowania oraz motywować graczy do skoordynowanej gry zespołowej w celu osiągnięcia zwycięstwa. I to właściwie byłoby na tyle informacji na ten temat – twórcy podkreślili jedynie, że oprócz nowych map typu Przepychanka zamierzają wprowadzić również kilka nowych lokacji dla istniejących już trybów PvP. Wszystkich zainteresowanych, którzy chcieliby zobaczyć tryb Push w akcji, zapraszam pod ten adres, gdzie znajdą przygotowany przez serwis GameSpot prawie sześciominutowy materiał z rozgrywki. Największy problem z tą nowością jest taki, że gdybyście powiedzieli mi przed obejrzeniem czegokolwiek, że to po prostu taka aktualizacja, która wyjdzie do Overwatcha, nie znalazłabym ani jednego powodu, aby Wam nie wierzyć. Bo to przecież dokładnie tak wygląda – jedynym nowym elementem na mapie (pomijając fakt, że sama mapa jest nowa) jest ten wielki robot, którego musimy przepychać. Nie wiem, czy twórcom najzwyczajniej w świecie się nie chciało, czy też może nie byli w odpowiednim stanie, kiedy to tworzyli, czy może uznali, że większość i tak to kupi. Cóż, ja na pewno nie.
Ale dobra, idźmy dalej. Pojawią się też misje fabularne, dzięki którym poznamy odrobinę historię Overwatcha. Od czasu premiery pierwszej części dowiedzieliśmy się trochę o tym, co w ogóle doprowadziło do jego zamknięcia. Podpisano Akt Petrasa, którego postanowienia oficjalnie rozwiązały organizację Overwatch, po czym na horyzoncie pojawili się nowi złoczyńcy, jak na przykład Sektor Zero czy Szpon. Winston, nasza ulubiona irytująca małpa (przynajmniej mnie w grze doprowadza do szału), postanowił doprowadzić do reaktywacji grupy i wezwał wszystkich agentów. Ci oczywiście odpowiedzieli na wezwanie i w ten sposób mamy rzekomo zapoznać się z kooperacyjnymi misjami fabularnymi, gdzie będziemy mogli odegrać aktywną rolę w kolejnym rozdziale sagi dzięki serii emocjonujących i pełnych akcji misji czteroosobowych. Czy tak będzie – nie wiem, ale mam złe przeczucia. Cieszy mnie jednak, że każda taka misja ma być poprzedzona i zakończona przerywnikiem filmowym, a Blizzard jak najbardziej umie w cutscenki. Jednym z wielu dowodów na to jest zresztą zwiastun Overwatcha 2, który mnie osobiście totalnie oczarował. Ba, gdybym miała być szera, to nawet wzruszył. Jestem więc pewna, że nawet jeśli misje fabularne będą mocno średnie, tak filmiki pomiędzy nimi (prawie) na pewno będą świetne.
Zaraz obok misji fabularnych znajdują się misje bohaterów, w których gracze będą mogli wcielić się w swoje ulubione postacie i odpowiedzieć na wezwanie Winstona. Odwiedzimy różne miejsca z uniwersum Overwatch, zmierzymy się ze wspominanymi już wrogami (Sektor Zero czy Szpon) oraz, co chyba najciekawsze, będziemy mogli awansować swoich bohaterów na kolejne poziomy. Tym sposobem odblokujemy kolejne talenty, czyli potężne, modyfikowalne zdolności. Przykładem zaprezentowanym podczas panelu było wzmocnienie dla Bomby Pulsującej Smugi, które skutkuje reakcją łańcuchową wywołującą wtórne eksplozje i zadającą dodatkowe obrażenia wrogom objętym efektem. Talenty będą oczywiście dostępne dla wszystkich bohaterów, zaś gracze będą mogli je modyfikować oraz wzmiacniać. Na końcu wspomniano jedynie o ulepszeniach graficznych – o nich powiedziano znacznie więcej na osobnym panelu, którego szczegóły znajdziecie pod tym adresem. Ostatnią nowością jest z kolei nowa bohaterka, Sojourn, którą weterani mogą pamiętać z wydarzenia Czarne Chmury. Na ten moment jednak nie podano żadnych konkretnych informacji na jej temat. Nic jednak nie zmienia faktu, że wszystko to, co wymieniłam powyżej, mogłoby spokojnie wyjść jako większa aktualizacja do pierwszego Overwatcha.
Krótka historia o tym, jak karcianka spotkała szachy
Nie wiem, jak Wy, ale ja jestem zdania, że przygody w Hearthstone stanowią przede wszystkim świetną zabawę dla miłośników karcianek, którzy niekoniecznie chcą przez całe życie rozgrywać zwykłe partie. Podczas tegorocznego BlizzConu nie mogło więc zabraknąć nowości związanych z Blizzardową karcianką – ogłoszono więc nowe rozszerzenie o nazwie Wejście Smoków (Descent of Dragons), które zadebiutuje 10 grudnia bieżącego roku. Dostaniemy, zgodnie z zasadami, osobną historię, mnóstwo nowych kart oraz mechanik, a to wszystko będzie przede wszystkim kręcić się wokół tytułowych smoków. A w szczególności jednego, czyli Galakronda. Określany jako przodek wszystkich smoków, będzie jedną z najważniejszych bohaterów dodatku – zarówno pod względem fabularnym, jak i w samych starciach. Wszystko kręci się wokół starcia pomiędzy Ligą Z.Ł.A. i Ligą Odkrywców w przestworzach nad Smoczymi Pustkowiami, gdzie już niedługo rozpocznie się finalny akt nikczemnego planu arcyzłoczyńcy Rafaama. Ten ostatni ancymon chce razem ze swoją Ligą wskrzesić Galakronda i tym samym sprowadzić na świat ostateczne zniszczenie. My, za pośrednictwem Ligi Odkrywców, musimy go powstrzymać.
Wspomniany Galakrond objawi się pod postacią pięciu nowych kart, po jednej dla każdej klasy: wojownika, czarnoksiężnika, szamana, łotra i kapłana. Każda wersja smoka będzie posiadać Okrzyk bojowy oraz moc specjalną. Twórcy wspomnieli również o nowym słowie kluczowym, czyli Inwokuj – Liga Z.Ł.A. jest w stanie zrobić wszystko, aby pomóc Galakrondowi w osiągnięciu pełni swojej mocy dzięki Inwokacji. Jest to bowiem słowo, które wzmocni Galakronda, który w drugiej oraz trzeciej formie będzie dysponować znacznie potężniejszym Okrzykiem bojowym. Dwukrotna Inwokacja do Galakronda spowoduje przyjęcie przez niego nowej formy – Galakronda Apokaliptycznego. Po kolejnych dwóch Inwokacjach gracz będzie mógł osiągnąć ostateczną, najmocniejszą postać legendarnego stworzenia, czyli Galakrond, Zmierzch Azeroth. Ta postać wyposaża również bohatera w Szpon 5/2, dzięki któremu szybciej uporamy się z przeciwnikiem. Do tego wszystkiego dojdą zadania poboczne – będziemy mogli wówczas zdobyć zapomniane artefakty oraz potężne moce.
O co więc chodzi z tymi nieszczęsnymi szachami? O ile w Wejście smoków trzeba będzie wpierw zagrać, aby szerzej się o tym wypowiedzieć, o tyle chciałabym poświęcić trochę uwagi najciekawszej nowości, która teoretycznie już jest obecna na serwerach Hearthstone. Chodzi o tryb Ustawka – na jego temat napisałam nawet osobną wiadomość (możecie ją znaleźć pod tym adresem), gdzie dokładnie omówiliśmy, z czym dokładnie mamy do czynienia. Pozwólcie więc, że nie będę po raz kolejny tłumaczyć, na czym ten tryb polega i powiem tylko, co o nim sądzę. Teamfight Tactics w Hearthstonie – brzmi jak bardzo dziwaczna hybryda, która dosłownie została stworzona dlatego, żeby nie wypalić. Kiedy jednak obejrzałam kilka transmisji na Twitchu, zaś później, po uzyskaniu dostępu do bety, sama zagrałam kilka starć, stwierdzam, że Ustawka wprowadziła lekki powiew świeżości do gatunku auto-battlerów. A przynajmniej takie jest moje pierwsze wrażenie – muszę oczywiście pograć trochę więcej, nim będę mogła wypowiedzieć się tak ostatecznie i porządnie. Niemniej jednak, na razie wygląda to naprawdę obiecująco – idzie się pogubić, system odwiedzania karczmy mocno mnie zdezorientował, ale po czasie da się przyzwyczaić.
Dla tych, którzy chcą poczytać o nowym dodatku do World of Warcraft, czyli Shadowlands, zapraszam tutaj, tutaj oraz tutaj. Uznałam bowiem, że moja przygoda z tą grą jest trochę za krótka, aby się wypowiadać, dlatego i tak ograniczyłabym się jedynie do ponownego wymienienia informacji, a... to przecież bez sensu, skoro zrobiłam to już w innej wiadomości podczas BlizzConu. Od siebie na koniec dodam jedynie, że tegoroczna impreza napełniła mnie dziwną nadzieją – na to, że w końcu idzie dobre. W szczególności dla cyklu Diablo. Czy tak będzie rzeczywiście? Przekonamy się, choć pewnie za bardzo długi czas.