Na samym początku najlepiej będzie, jeżeli wytłumaczę, co tak właściwie mam na myśli mówiąc hybryda gatunkowa. W przypadku Indivisible jest to dość dziwaczna i trochę może nawet ryzykowna mieszanka, bowiem produkcja łączy elementy RPG akcji i side-scrollowej platformówki, a na koniec dodaje do tego walki w systemie turowym. Kiedy włączyłam grę po raz pierwszy, pomyślałam sobie jedno – przede wszystkim mam do czynienia z czymś oryginalnym. Indivisible to bez wątpienia specyficzne, jedyne w swoim rodzaju doświadczenie, na które zdecydowanie warto wydać parę groszy. Zaczynając jednak od podstawowych informacji – producentem indyka jest firma Lab Zero Games, zaś jego wydawnictwem zajęło się 505 Games. Tytuł zadebiutował 8 października 2019 roku na komputerach osobistych oraz konsolach PlayStation 4 i Xbox One. W grudniu z kolei pojawi się na konsolach Nintendo Switch. Żeby było jasne – to nie jest żadna rewolucja. Jak napisałam na samym końcu w krótkim podsumowaniu – to jest coś, co wielokrotnie wywołało uśmiech na mojej twarzy, aczkolwiek równie często pojawiał się na niej grymas zniecierpliwienia, bo do tego typu produkcji trzeba mieć nerwy ze stali. A ja na pewno ich nie mam. O dziwo jednak w niczym mi to nie przeszkodziło.
Nie oceniaj Indivisible po okładce...
Ja to zrobiłam i potem dostałam po uszach. Bo wiecie, jak człowiek nie ma dedykowanego kontrolera do peceta (tylko ma gamepada od PlayStation 4 i z jakiegoś powodu kompletnie nie może z niego korzystać, bo system myśli, że naciskam wszystkie przyciski naraz i nie daje mi absolutnie niczego zrobić) i dopiero zamierza kupić jakiegoś Xbox’owego cudaka, to do tego czasu musi korzystać kulturalnie z klawiatury i myszy. A jak korzysta z nich przy grze, która zdaje się najwyraźniej została stworzona pod kontrolery, to jest całkiem słabo. A jeżeli dodatkowo uzna, że ta gra na pewno będzie prosta, to już w ogóle pozamiatane. Tak właśnie było – z uśmiechem rozsiadłam się wygodnie w fotelu, obejrzałam pierwszą (dość chaotyczną i trochę niezrozumiałą) scenkę, po czym rozpoczęłam grę. Pierwsze chwile rzeczywiście były proste, ale po nich napotkałam pierwszego przeciwnika. Wówczas przekonałam się, że mój żywot – czy raczej żywot głównej bohaterki – w żadnym wypadku nie jest prosty i wiecznie pozytywny. Zacznijmy jednak od początku. Przenosimy się więc do fantastycznego świata, który mocno przypomina krainy znane z legend Azji Południowo-Wschodniej (zarówno treścią, jak i ogólnym klimatem). Główną bohaterką jest Ajna, nastoletnia dziewczyna (niektórzy nazwaliby ją chłopczycą) wychowywana przez samotnego ojca. Pewnego dnia wioska, w której mieszka, pada ofiarą tajemniczego ataku, na wskutek którego dziewczyna odnajduje w sobie ukryte moce i decyduje się na długą oraz oczywiście bardzo niebezpieczną podróż, aby uratować przez zagładą pozostałych mieszkańców. No i przy okazji uzyskać odpowiedzi na pewne nurtujące ją pytania, których nie zdradzę, bo to by już było za dużo.
Wiem, że historia brzmi dość trywialnie, ale uwierzcie mi, że to w absolutnie niczym nie przeszkadza – a już na pewno nie w tym, aby była równocześnie ciekawa i porywająca. Najbardziej jednak podoba mi się w Indivisible to, że na pierwszy rzut oka widać, jak bardzo twórcy włożyli swoje serducho w tę produkcję. A widać to praktycznie po wszystkim – szczególnie po bohaterach. Ajny nie da się nie lubić (przynajmniej ja nie potrafię); z jednej strony to taki typowy dzieciak w okresie nastoletniego buntu, z drugiej strony to niesamowicie zdeterminowana, silna i wartościowa postać. Wszystko urozmaica jej dziwaczna moc, przez którą potrafi wchłaniać napotkanych bohaterów (nazwanych przez twórców Wcieleniami lub Inkarnacjami, jak kto woli) i umieszczać ich w swojej głowie. Każdy z tych bohaterów ma własną historię oraz charakter. Po wchłonieniu lądują w wewnętrznym świecie będącym równocześnie umysłem Ajny, gdzie możemy w dowolnym momencie gry przenieść się i z nimi porozmawiać. Zainteresowani, którzy niekoniecznie chcą sięgnąć po grę osobiście, ale lubią ciekawie historie zapraszam na oficjalną stronę gry. Znajdziecie tam spis wszystkich dostępnych bohaterów – na samym początku poznajemy Dhara. Swoją drogą, twórcy ciekawie rozwiązali kwestię protagonisty i antagonisty – tym pierwszym, na logikę, jest oczywiście Ajna, ale co do antagonisty… Powiem tak. Dhar dostał rozkaz wybicia wszystkich heretyków (w przypadku gry ludzi, którzy nie są wyznawcami Ravannavara – swoją drogą, on mi zbyt bardzo przypomina Dżafara z Aladyna), w tym mieszkańców Ashwat, czyli wioski, gdzie mieszkała Ajna. Tyle że kiedy dziewczyna go znalazła i rzuciła się na niego z pięściami, jej moc z jakiegoś powodu postanowiła zadziałać i wchłonęła Dhara do umysłu głównej bohaterki. Od tego momentu Dhar może jedynie pomagać nam w walce, ale nie może się bezpośrednio z nami skonfrontować, jak zresztą każde inne dostępne Wcielenie. A pomaganie nam trochę się kłóci z nazwaniem go antagonistą… I właściwie to nadal do końca nie wiem, czy i w ogóle ktoś nim jest. Jak już mówiłam, historia, choć prosta, jest ciekawa.
...bo piękno tkwi w prostocie.
Indivisible samo w sobie nie jest skomplikowane. Pod względem rozgrywki mamy do czynienia z najbardziej typową platformówką na świecie – biegamy w prawo lub w lewo, skaczemy, wspinamy się… No, wiecie, o co chodzi. Przemierzamy świat i spotykamy na swojej drodze przeróżne niebezpieczeństwa, począwszy od latających kul dziwnego czerwonego ognia, a skończywszy na bezokich stworach przypominających łyse szczury czy innych cudach. Od czasu do czasu dostaniemy przerywnik filmowy przypominający nam o tym, że poza skakaniem mamy jeszcze historię do wysłuchania. Żałuję jednak, że deweloperzy zdecydowali się nie podkładać głosów do każdych kwestii – bardzo często musiałam samodzielnie czytać kwestie, gdzie głosy aktorów znacznie sprzyjałyby immersji. Sprzyja jej jednak różnorodność Wcieleń i definitywnie jest to tak duży pozytyw, że nawet irytujące powtarzanie walki z niektórymi bossami ostatecznie nie doprowadzało mnie do białej gorączki. Najbardziej do gustu przypadła mi chyba Razmi, szamanka, która sprawia wrażenie, jakby w swoich nastoletnich czasach postanowiła stać się emo i zapomniała, że jest już znacznie starsza. Razmi jest przede wszystkim szczera i podchodzi do świata realistycznie – momentami zaciera wprawdzie granicę z pesymizmem, ale przy tym wszystkim towarzyszy jej genialny czarny humor. Zamiast integrować się z ludźmi, woli Boma, ducha-tygrysa żyjącego w jej latarni. Najmniej do gustu przypadł mi Dhar, który przez większość czasu jest totalnym dupkiem. Ba, czasem nawet i bezdusznym ignorantem, chociaż to zmienia się wraz z progresją. Ajna z kolei… Cóż, mam wrażenie, że wiele moglibyśmy (a przynajmniej ja bym mogła) się od niej nauczyć.
Wszystkie walki rozgrywają się w systemie turowym. Każdy bohater przypisany jest do innego guzika (lub klawisza), który musimy nacisnąć określoną ilość razy, aby podbijać licznik. W odpowiednich momentach musimy się również bronić lub przełamywać gardę przeciwnika. Pozwólcie również, że powtórzę – jeżeli zamierzacie grać w Indivisible na klawiaturze, to przygotujcie sobie jakąś melisę. Chyba że jesteście bardzo ogarnięci w zapamiętywaniu przypisanych klawiszy (ja nie jestem ani trochę) i naciskanie wielu z nich wiele razy w krótkim czasie jest dla Was niczym bułka z masłem. Jeżeli natomiast macie kontroler, który sprawnie działa z pecetem (o ile w ogóle gracie na pececie, w przypadku konsoli nie powinno być żadnego problemu), to nie wahajcie się ani chwili i od razu go podłączcie. W grze funkcjonują również klasy postaci (a przynajmniej coś w ten deseń) – u naszego boku będą więc walczyć zarówno krótko-, jak i długodystansowcy, a także uzdrowiciele.To nie jest wysokobudżetowa produkcja na długie godziny. To raczej niedługa (ale też i nie za krótka!) bajeczna opowieść o determinacji. Ewentualnie ja po prostu zbyt poważnie podchodzę do interpretacji. Tak czy siak, jeżeli nie przeszkadza Ci powtarzalność (w tym przypadku powtarzalne są głównie walki), jestem pewna, że bardzo szybko dasz się wciągnąć. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze prześliczna oprawa graficzna, która momentalnie sprawiła, że Indivisible zyskało u mnie status gry jedynej w swoim rodzaju. Grafika, ręcznie rysowana, po prostu zachwyca – od początku aż do samego końca. Nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała także o muzyce. Soundtrack do Indivisible został skomponowany przez Hirokiego Kikutę, autora ścieżek dźwiękowych do takich gier, jak Soulcalibur V czy Secret of Mana. Jeżeli wiecie, o kim mowa, to prawdopodobnie wiecie, co chcę przez to powiedzieć – soundtrack, podobnie jak oprawa wizualna, również zachwyca. A przede wszystkim wprowadza w charakterystyczny klimat, dodając do opowieści nutę egzotyki i heroiczności.
Podsumowując, Indivisible polecam wszystkim miłośnikom lżejszych RPG-ów (ze względu na historię) i turowy system walk, a także wszystkim tym, którzy przepadają za platformówkami, ponieważ w tym przypadku uczta dla Was jest ogromna. Bardzo się cieszę, że spotkałam na swojej drodze tego indyka, bo spędziłam z nim kilkanaście godzin, podczas których nie tylko zbadałam granice swojej cierpliwości, ale również fantastyczny świat pełen bohaterów, których zapamiętam jeszcze na długo.