W poniższym tekście znajduje się kilka mniejszych spoilerów. Ukryłam je pod oznaczeniem spoiler (właśnie takim!), więc nie musicie się martwić, że przypadkiem coś przeczytacie. Wystarczy omijać zakryte fragmenty (i pod żadnym pozorem nie klikać na nie!) – warto dowiedzieć się wszystkiego o grze na własną rękę.
Zapowiedziane stosunkowo dawno, bo jeszcze w maju 2018 roku, Iron Danger od samego początku sprawiało wrażenie prawdziwej gratki dla fanów niecodziennych RPG-ów. Izometryczna turówka łącząca klimaty mitologii nordyckiej z elementami fińskiego folkloru i steampunka – brzmi dobrze, prawda? A jakby tego było mało, studio Action Squad postanowiło podejść do tematu z interesującej perspektywy, dodatkowo urozmaicając rozgrywkę o możliwość cofania czasu. Czy eksperyment się udał? Owszem, jednak nie zabrakło wad. Zacznijmy jednak od samego początku, czyli od spokojnej wioski, gdzie poznajemy główną bohaterkę Iron Danger, dziewczynę o imieniu Kipuna. Spokojna wioska szybko zostaje jednak pozbawiona swojego przymiotnika – pewnego dnia pojawiają się tam wojska królowej Lowhee, które przedzierają się przez absolutnie wszystko, co spotkają na swojej drodze, aby ostatecznie dostać się do Kalevalii, którą chcą zrównać z ziemią.
Teraz trochę historii: Kalevala to tak naprawdę epicki poemat (nazywany również fińskim eposem narodowym), na który składają się pieśni ludowe (zwane runami) oraz legendy z terenów Finlandii, Estonii i innych terenów. Całość została zebrana oraz opracowana w XIX wieku. Poemat prezentuje dzieje od samego stworzenia świata do średniowiecza, a jego wątki rozgrywają się zarówno w świecie baśniowym, jak i rzeczywistym, opisując życie oraz czyny bohaterów, przyćmiewanych w tle przez wielką walkę dwóch wrogich plemion o tak zwane Sampo, czyli mityczny młynek szczęścia. Chociaż Iron Danger nie opowiada historii związanych z Kalevalą, tak wciąż widać tutaj wyraźną inspirację, która przejawia się chociażby w nazwach miejsc, imionach, czy po prostu w atmosferze. Ale dobrze. Mamy spokojną wioskę, która przestaje być spokojna, bo przychodzą źli ludzie. Nasza bohaterka wraz z jednym z mieszkańców wioski, Sami, próbuje uciec, jednak w trakcie ucieczki dochodzi do wypadku.
Pod Kipuną wali się ziemia, bohaterka spada w przepaść i… ląduje na czymś, co wygląda jak skała – a także, co ważniejsze, przebija się prosto przez dziewczynę. Teoretycznie powinniśmy więc umrzeć, jednak w praktyce jest zupełnie inaczej, ponieważ nasze serce zostało przebite przez Okruch, który posiada magiczną moc pozwalającą Kipunie władać upływem czasu. Tym samym władamy również śmiercią, bo gra pozwala nam cofać czas o kilka uderzeń serca – pozwalając zarazem poniekąd powtórzyć daną czynność, kiedy przypadkiem w trakcie wykonywania jej utracimy życie. Tym samym w Iron Danger, jak zwróciłam uwagę już w samym tytule tej recenzji, śmierć nie dość, że staje się integralnym elementem rozgrywki, tak służy również jako taktyka.Wykorzystując więc moc świecącego kawałka dziwnej skały w naszym sercu możemy wpierw dowiedzieć się, jak zachowują się nasi wrogowie (pojedynki rozpoczynają się najczęściej zupełnie nagle, przez co gracz często może nie ogarnąć w porę, że w ogóle powinien atakować), aby później – jeżeli oczywiście nie posiadacie (jak ja) refleksu szachisty – cofnąć czas w razie śmierci i ich przechytrzyć (co, swoją drogą, dawało mi za absolutnie każdym razem ogromną radochę), czując się niczym Profesor z Domu z papieru. Co więcej, manipulacja czasem oraz śmiercią to nie jedyne, co Kipuna potrafi dzięki Okruchowi. Okazuje się bowiem, że potrafi również kontrolować ogień i rzucać magiczne zaklęcia związane z tym właśnie żywiołem. Co jednak mnie wyprowadzało z równowagi to fakt, iż przez większość czasu dziewczyna zdaje się… być zupełnie nieprzejęta faktem, że zyskała nadludzkie zdolności. Kipuna sprawia wrażenie osoby, która wolałaby po prostu wrócić do rzeczywistości i mieć święty spokój – sytuacji nie polepsza fakt, iż towarzyszy nam podekscytowany Topi, a także Uzdrowicielka oraz Lemichen, którzy wyraźnie starają się swoim zaangażowaniem zarazić również Kipunę.
Oczywiście, przeciwnicy nie są jedynymi przeszkodami, jakie spotkamy na swojej drodze. Dochodzą do nich przeróżne pułapki oraz zagadki. Oraz wspomniane wcześniej pojedynki rozgrywane w… no, teoretycznie systemie turowym. Dlaczego teoretycznie? Bo gdyby się uprzeć, to dałoby się rozgrywać je w czasie rzeczywistym, ale do tego trzeba chyba kogoś nie tylko z refleksem szachisty, ale i determinacją oraz silną psychiką – bardzo łatwo się tutaj zdenerwować. Nie tylko dlatego, że kiedy już któryś z przeciwników (a tych zazwyczaj jest więcej niż jeden) trafi jednego z bohaterów, w większości przypadków odbiera mu pół paska życia, a człowiekowi się najzwyczajniej w świecie odechciewa (chyba, że to po prostu ja), ale również dlatego, że bardzo trudno wyczuć, kiedy powinniśmy blokować ciosy.Dlatego trafniejsze jest stwierdzenie, że walki w Iron Danger zostały stworzone dla systemu turowego. Dzięki manipulacji czasem możemy bowiem, jak już wspomniałam, dowiedzieć się, kiedy blokowanie ciosu faktycznie zadziała i kiedy tak zsynchronizować ataki naszej drużyny, żeby wygrać. Jeżeli jednak myślicie, że w kwestiach interesujących mechanik wszystko kończy się na manipulacji czasem, jesteście w błędzie – Action Squad Studios postanowiło nie częstować nas oklepanym systemem rozwoju. W miarę postępów nie zbieramy bowiem zwykłych punktów doświadczenia, ponieważ gra co jakiś czas przypisuje nam specjalne wyzwania, po których wypełnieniu możemy wybrać nową zdolność, powodującą wzrost niektórych statystyk naszych bohaterów. Co ciekawe jednak, wyzwania są generowane w zależności od sposobu grania. To znaczy, że jeśli, na przykład jak ja, zdecydujecie się skoncentrować na odpowiednim parowaniu ciosów, wzrastać będzie Wasza defensywa.
Co mnie wkurzało? Przede wszystkim to, że z jakiegoś powodu (którego zapewne nigdy nie poznam, a nawet jeśli, to nie zrozumiem) zrezygnowano ze standardowego systemu ręcznego zapisywania gry (no i jak ja mam praktykować save scumming?!) w momentach, kiedy na przykład musimy po prostu odejść od komputera. Gdzie tam. Kiedy jesteśmy w połowie (ba, w większości przypadków nawet nie wiadomo, czy jesteśmy w połowie, czy może na początku poziomu, czy na samym końcu – co w tym przypadku byłoby bardzo przydatną wiedzą) danej misji musimy albo przerwać grę wchodząc w menu, albo ją zakończyć i liczyć się z tym, że przy następnym uruchomieniu… System wrzuci nas na sam początek przechodzonego wcześniej poziomu. Dopiero po zakończeniu poziomu system tworzy automatyczny zapis.
Niektórzy bohaterowie sprawili również wrażenie, jakby ich szkice zostały gdzieś w połowie przez przypadek wrzucone do kosza, aby odnalazł je i dokończył ktoś zupełnie inny. Relacje między postaciami momentami zdawały się naprawdę dziwne i pozbawione głębszego sensu, podobnie zresztą (przynajmniej moim zdaniem) jest z samą Kipuną. Ot, dziewczyna nagle przestaje być zwykłym, szarym człowiekiem, robi niestworzony rzeczy, ale wciąż nie jest tym nawet odrobinę przejęta. A plusy?Jest ich sporo, mimo wszystko. Iron Danger to po prostu interesujący pomysł, który został w miarę dobrze zamieniony w rzeczywistość. Oczywiście, że nie brakuje tutaj wszelkiego rodzaju błędów, ale gdyby przymknąć jedno oko na wszelkiego pokroju niedociągnięcia, Actio Squad Studios podaje nam na tacy naprawdę dobre danie – z własnym, unikalnym smakiem i równie unikalnymi przystawkami. Podsumowując, to uczta dla miłośników RPG-ów, którzy nie przejmują się absolutnie wszystkim w grze i dostają białej gorączki, gdy coś nie wyjdzie. Wiecie, gra dla wyluzowania i posłuchania dobrej historii. Moim zdaniem – brzmi dobrze.
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!