Historia serii Risk of Rain jest niezwykle ciekawa. Pierwsza część jest debiutanckim dziełem niezależnego studia Hopoo Games, które zostało założone przez dwójkę studentów Uniwersytetu Stanowego w Waszyngtonie. Paul Morse i Duncan Drummond pewnego dnia przeprowadzili burzę mózgów – to właśnie wtedy powstał projekt, nad którym deweloperzy pracowali ostatecznie około pięć miesięcy.
Gra zadebiutowała siedem lat temu na pecetach (w późniejszych latach pojawiła się na pozostałych platformach) i spotkała się z ciepłym przyjęciem zarówno ze strony graczy, jak i mediów branżowych. Podobnie jest w przypadku Risk of Rain 2, które niedawno opuściło fazę wczesnego dostępu, aby z niezwykłą łatwością skraść serca największych miłośników gatunku roguelike i nie tylko – skradło również moje.
Zanim jednak przejdziemy do konkretów, zaznaczam, że nie grałam w pierwszą część Risk of Rain. Nie grałam, aczkolwiek widziałam sporo materiałów i nietrudno zauważyć, że dwójka poszła w nieco innym kierunku – twórcy praktycznie od dnia pierwszej zapowiedzi dwójki zaznaczali, że jest to ich pierwszy trójwymiarowy projekt. Co nie zmienia faktu, iż wciąż mamy do czynienia z typowym rogalikiem – fabuła, choć niby jakaś tam jest, to właściwie i tak jej nie ma. Jest za to mnóstwo najróżniejszych przeciwników, jeszcze więcej wymyślnych i momentami wręcz zabawnych przedmiotów, czy też skakania i robienia uników. No i do tego wszystko jest generowane losowo, więc można grać i grać. Syndrom jeszcze jednego podejścia w swoim naturalnym środowisku.