W ubiegłym roku miałam przyjemność ocenić grę Vampire: The Masquerade – Coteries of New York. Zaintrygowana byłam praktycznie od momentu naciśnięcia przycisku z napisem New Game. Niezwykle mroczny, wręcz gęsty klimat, jaki towarzyszył produkcji opartej na uniwersum Świata Mroku świetnie komponował się z ciekawymi bohaterami oraz historiami.
Nic więc dziwnego, że kiedy na horyzoncie pojawiły się wieści o nowej grze pod tytułem Vampire: The Masquerade – Shadows of New York, byłam podekscytowana i czekałam z niecierpliwością na premierę. Problem w tym, że coś poszło nie tak. Zanim jednak przejdę do wytłumaczenia, pozwólcie, że wyjaśnimy sobie również podstawowe kwestie. Przede wszystkim i wbrew pozorom, nie mamy do czynienia z kolejną odsłoną serii.
Vampire: The Masquerade – Shadows of New York to samodzielne rozszerzenie fabularne do gry Vampire: The Masquerade – Coteries of New York. Co to dokładnie oznacza? Szczerze mówiąc, po zagraniu, nie mam najmniejszego pojęcia. Wiadomo, że mamy do czynienia z zupełnie inną zawartością. Tym razem, choć ponownie przenosimy się do Nowego Jorku, poznajemy Julię Sowińską, Polkę, która trudni się dziennikarstwem śledczym. Muszę jednak na samym początku zaznaczyć, iż bohaterka bardzo dobrze kontrastuje z totalnym świeżakiem, jakim przyszło mi kierować w Coteries of New York. Jest jakby bardziej wyrazista i ma ciekawszy charakter.
Julia nie ma łatwego życia. Wszystko rozpoczyna się bowiem od przeklętej nocy, kiedy to w opustoszałym wagonie metra nasza bohaterka zostaje napadnięta i przemieniona w wampira, wbrew swojej woli. Napadu dokonała jedna z członkiń klanu Lasombra, której towarzyszył także członek Camarilli. Był on również pewnego rodzaju pośrednikiem pomiędzy swoją towarzyszką a Ruchem Anarchistów. Prowadzi nudne, wręcz nijakie życie jako urzędnik imigracyjny, a gdzieś w głowie nieustannie towarzyszy jej przy wszystkim ponura myśl: w świecie wampirów jest dosłownie nikim. Równie dobrze mogłaby nie istnieć. A może już dawno przestała?Później wszystko dzieje się szybko – Julia dowiaduje się, że odkryto ciało Douglasa Callihana, lidera Anarchistów. Jako że jest brana za osobę bezstronną, to właśnie naszej bohaterce zdecydowano się powierzyć bardzo ważne zadanie: odkryć tajemnicę brutalnej śmierci przywódcy. Cała sprawa, jak nietrudno się domyślić, szybko okazuje się znacznie bardziej skomplikowana, niż nam się wydawało. Wtedy, wraz z kolejnymi wypowiedziami bohaterów i nowymi wątkami, moja ekscytacja nową grą Draw Distance zaczyna zanikać. Dlaczego? Szybko zorientowałam się, że Shadows of New York zostało pozbawione praktycznie wszystkich mechanik, które urzekły mnie w oryginale.
Największym problemem jest to, jak potraktowano tutaj gracza. W zasadzie można by po prostu w miejsce przycisku z napisem New Game wstawić przycisk z napisem Start Watching. Wybory, jakich dokonujemy (co też dzieje się dość rzadko), nie mają absolutnie żadnego znaczenia – po prostu sobie są. Opowieść jest liniowa, nie pozwala właściwie na nic. O podejmowaniu znaczących decyzji możemy sobie więc pomarzyć, nie wspominając o możliwości poznania danej historii z innej perspektywy.
Chyba to właśnie najbardziej mnie bolało. Moja miłość do gier rozwinęła się bowiem przede wszystkim dzięki interaktywności, jaką oferuje ten rodzaj elektronicznej rozgrywki. Zresztą, nie bez powodu moim ulubionym gatunkiem są ogromne RPG-i z krwi i kości. W Shadows of New York jedynymi wyborami, na jakie pozwolili nam twórcy, to decyzje wpływające w pewnym stopniu na charakter głównej bohaterki. Problem w tym, że ten charakter również nie ma żadnego znaczenia w historii.
Mocno zabolało mnie także niemalże całkowite porzucenie mechaniki zaspokajania swojego wampirzego głodu. Już w przypadku Coteries of New York zaznaczałam, że twórcy nie wykorzystali w pełni potencjału tego systemu, ponieważ wszystko sprowadzało się do opcji dialogowych, które dawały nam możliwość pożywienia się i od czasu do czasu wywoływały reakcję łańcuchową, prowadząc nas do innej postaci czy miejsca. W przypadku Shadows of New York nie ma nawet tych opcji dialogowych. Kwestia samego głodu pojawiła się kilka razy w trakcie rozmów – i nic poza tym. Twórcy poniekąd wytłumaczyli sobie to fabułą, czego rozwijać jednak nie będę z racji spoilerów, ale… No, trochę przykro.No dobra, pora na jakieś pozytywy. Na całe szczęście takowe znalazłam, aczkolwiek w praktyce tyczą się tych samych kwestii, co w przypadku oryginału. Po raz kolejny mamy do czynienia z naprawdę piękną, jedyną w swoim rodzaju oprawą graficzną, na którą składają się ręcznie rysowane sceny – i trzeba przyznać, że robią robotę. Podobnie jest z oprawą muzyczną, która świetnie wpasowuje się w mroczny klimat.
Plusem okazał się też (po raz kolejny) słowniczek, gdzie znajdziemy wszystkie niezbędne do przetrwania w wampirzym świecie terminy. Tyle że ten słowniczek jest również źródłem chaosu, jaki pojawia się w grze po pewnym czasie – dochodzimy bowiem do momentu, gdy bardzo ciężko nadążyć za nową wiedzą, a na uporządkowanie starej praktycznie nie ma okazji ani czasu.
Sama historia przedstawiona w grze też jest dobra, ba, niczego jej nie brakuje. Braki są jedynie w rozgrywce oraz w relacji gra-gracz. Vampire: The Masquerade – Shadows of New York jest jednak świetnym przykładem tego, że dobra historia czasem po prostu nie wystarczy. To mogłaby być naprawdę wciągająca produkcja, gdyby… jakkolwiek, no, wciągała gracza w to, co się dzieje na ekranie.