Powrót do Hyrule
Dostęp do misji odblokowuje się na znajomej mapce Hyrule, która systematycznie kusi nas pobocznymi zadaniami. Co chwila odblokowuje się jakiś sklepik z rzadkimi towarami, można zajrzeć do kowala i zlecić mu ulepszenie broni, są misje treningowe, questy w stylu "zabij 300 Lizalfosów w 5 minut", wymiana zdobytych składników (jest tego mnóstwo jak w Breath of the Wild) na ulepszenia i rozwój postaci, odkrywanie nowych przepisów, które posłużą do ugotowania wzmacniającego posiłku przed misją. Oczywiście większość tych atrakcji odbywa się na zasadzie klikania w menu na mapie, bo nie biegamy po otwartym świecie jak w The Legend of Zelda: Breath of the Wild. Ale jest to zrozumiałe posunięcie i sprawdza się idealnie w musou, które nie jest przez to jedynie ciągiem walk z tysiącami wrogów w innej scenerii.

To, w jaki sposób Hyrule Warriors: Age of Calamity czerpie z bogactwa The Legend of Zelda: Breath of the Wild, zrobiło na mnie kolosalne wrażenie. Wiedziałem, że będzie to fabularny prequel, ale nie spodziewałem się tylu odniesień i smaczków, które ucieszą każdego gracza pamiętającego BotW. Bohaterowie, zdolności, miejsca, przedmioty, przeciwnicy, dźwięki – wszystko zostało niemal żywcem przeniesione (a gdzie było trzeba – odmłodzone o 100 lat) z pierwszej Zeldy na Switcha i idealnie dopasowane do warunków panujących w Hyrule Warriors. Nie ma tu mowy o kosmetycznym wykorzystaniu znanych elementów. To nie jest Hyrule Warriors z 2016 roku z nowymi skinami postaci i scenerią, ale rasowy i pełnoprawny prequel gry, dla której wielu kupiło Nintendo Switch w dniu premiery.
Oprawa wizualna nawiązuje do kierunku artystycznego, który obrano w Breath of the Wild. W wielu miejscach trzeba było pójść na kompromis i zastosować uproszczenia, ale jest to zrozumiałe, biorąc pod uwagę rodzaj lokacji i charakter rozgrywki. Zamiast otwartych przestrzeni mamy zwykle wąskie korytarze lub ogrodzone pola bitew, na których materializują się na raz dziesiątki wrogów. Liczy się ilość, a nie jakość, choć modele postaci wcale nie zostały mocno okrojone w porównaniu z oryginalnymi wersjami.
Z drugiej strony, nie ma tu czasu na przyglądanie się przeciwnikom, którzy giną po 2-3 ciosach (oczywiście z wyjątkiem bossów). Dynamiczna akcja odwraca też uwagę od ubogich scenerii, gdzie czasem trafi się jakiś obiekt do zniszczenia czy beczka do wysadzenia. Standard, do którego fani musou zdążyli już dawno przywyknąć. Porównując AoC z BotW znajdziemy sporo różnic w szczegółach, ale nawet tutaj nie można zarzucić nowemu Hyrule Warriors, że jest brzydszym krewniakiem w rodzinie The Legend of Zelda. Widać to chociażby po efektach, rozmaitych rozbłyskach i innych wizualnych smaczkach, które co i rusz pojawiają się na ekranie, tworząc przyjemne dla oka widowisko.

To wszystko w połączeniu z siekaniem setek wrogów na minutę może grozić spadkami płynności animacji, ale o dziwo Hyrule Warriors: Age of Calamity nie cierpi zbyt często z tego powodu. Zdarzają się takie sceny i sekwencje (o was myślę, Divine Beasts), gdy animacja chrupie niemiłosiernie, ale grając solo na telewizorze i w trybie handheld przez większość czasu jest bardzo dobrze. Co innego tryb kooperacji – dzielenie ekranu to pół i jednoczesne sterowanie dwoma postaciami kojarzy się z kąpielą w melasie. Akcja jest wyraźnie spowolniona i nie wyobrażam sobie przechodzenia całej gry w ten sposób.
Z drobnych bolączek można wspomnieć o nagminnym doczytywaniu się elementów otoczenia (szczególnie rzucało mi się to w oczy, gdy grałem na małym ekranie), mdłych teksturach czy przydługich loadingach (gram w wersję z eShopu). Ale nic z tego nie wpływa negatywnie na sama rozgrywkę. A ta jest znakomita. Gry typu Dynasty Warriors trafiają do specyficznego odbiorcy i zapewne nie każdy fan The Legend of Zelda będzie chciał ciągle siekać, miażdżyć i rąbać, zamiast odkrywać wielki świat i rozwiązywać zagadki. Warto jednak zagłębić się w świat Age of Calamity. To w końcu jedyna taka okazja, by przeżyć wydarzenia, które ukształtowały Breath of the Wild i zwiedzić wycinki Hyrule sprzed stu lat.

Hyrule Warriors: Age of Calamity to taka gra, do której lubię zasiąść po ciężkim dniu. Efektowne pokonywanie tysięcy wrogów daje dużą satysfakcję, a nie jest przy tym szczególnie wymagające. Z drugiej strony, system walki jest tak kompleksowy i zróżnicowany w zależności od bohatera, że nie tylko fani nawalania w dwa przyciski będą ukontentowani. W ostatnich latach miałem okazję zagrać we wszystkie ważniejsze gry z gatunku musou i Hyrule Warriors: Age of Calamity jest zdecydowanie jedną z najlepszych zabawek tego typu. Wzorowe połączenie "bezmyślnej sieczki" z bogactwem odziedziczonym po The Legend of Zelda: Breath of the Wild. Jeżeli nie składaliście pre-ordera, to na list do św. Mikołaja nie jest jeszcze za późno.
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!