Recenzja Call of the Sea – za miłością na koniec świata

Mateusz Mucharzewski
2020/12/10 17:15
1
0

Może okres premiery Cyberpunka to nie najlepszy czas na wydanie gry, ale i tak Call of the Sea warto mieć na radarze.

Recenzja Call of the Sea – za miłością na koniec świata

Podziwiam ekipę Out of the Blue Games za odwagę. Wydać swoją grę dwa dni przed CD Projektem RED to jednak spora rzecz. Trudno jednak liczyć na inny wynik niż całkowite zalanie toną cyberpunkowego szumu medialnego, który dla mniejszej produkcji może być zabójczy. Tym bardziej radzę zwrócić uwagę na ten tytuł. Warto odpalić Game Passa i dodać tę produkcję do swojej biblioteki. Po powrocie z Night City będzie jak znalazł.

Historia w Call of the Sea, motor napędowy tej produkcji, zaczyna się na statku. Mamy lata 30-te, a pewna kobieta wybrała się na niezbadaną wyspę w Polinezji w poszukiwaniu swojego męża. Ten wyruszył tam na poszukiwanie leku na trapiącą bohaterkę dolegliwość, która objawia się głównie ciemnymi plamami na dłoniach. Miejsce docelowe poszukiwań nie zostało wybrane przypadkowo. Nie rosną tam magiczne zioła wykorzystywane do medycyny naturalnej. W zasadzie to początkowo nawet nie wiemy dlaczego mężczyzna uznał, że właśnie tam znajdzie lekarstwo na chorobę żony. Wiemy jednak, że miejsce może skrywać tajemnice. Nawet tubylcy nie chcą się tam zapędzać. Nasza bohatera wyrusza tam w momencie, w którym przestały dochodzić do niej listy od męża. Coś ewidentnie się stało i trzeba udać się na ratunek.

GramTV przedstawia:

Jak wspomniałem, historia stanowi największą atrakcję Call of the Sea. Nie jest specjalnie długa, ale w skondensowany sposób opowiada o poszukiwaniach leku. Po drodze nie spotykamy jednak innych ludzi, a więc narracja prowadzona jest w dwojaki sposób – z jednej strony jest to otoczenie, które samo w sobie opowiada historię, z drugiej rozsiane na każdym kroku zapiski pozwalające dowiedzieć się co się działo w trakcie ekspedycji. Twórcom udało się bardzo sprawnie zaprezentować historię, ponieważ zdecydowali się na sprytny zabieg. Mąż głównej bohaterki wraz z towarzyszami podróży co chwilę zmieniał położenie, przemieszczając się w głąb wyspy. Tym samym na każdym etapie odkrywamy nowe obozy i dowiadujemy się co działo się w danym momencie. Miejsce akcji szybko okazało się mało przyjazne, a więc jednego możemy być pewni – zawirowań było całe mnóstwo. Na tym poziomie, tj. odkrywanie kolejnych losów ekspedycji, historia trzyma całkiem niezły poziom.

Jest jeszcze druga warstwa – tajemnicza wyspa oraz choroba trapiąca główną bohaterkę. Obie te rzeczy są ze sobą powiązane. Od pewnego momentu celem gry staje się więc nie tylko odnalezienie męża protagonistki, ale i ustalenie jakie niezwykłe rzeczy kryje miejsce akcji. Od razu uprzedzam, że nie jest to opowieść z gatunku tych, które mogłyby się wydarzyć. Dużo jest tam fantastyki, a momentami można odnieść wrażenie, że Call of the Sea skręci w stronę horroru inspirowanego Lovecraftem. Finalnie jednak gra pozostaje przygodówką napędzaną historią. Co ważne, całkiem udaną – trzymającą w napięciu i zgrabnie dawkującą nowe informacje, dzięki czemu co chwilę dowiadujemy się czegoś nowego. Na końcu oczywiście czeka nas zaskakujący finał. Może nie zostałem powalony na kolana, ale mimo wszystko czułem, że jedno popołudnie i wieczór spędzone z Call of the Sea było dla mnie interesującym przeżyciem. Na pewno nie takim, w którym na jakimś etapie mogłem się domyślić o co w tym wszystkim chodzi.

Komentarze
1
Muminek17
Gramowicz
21/12/2020 22:25

​https://www.bananki.pl/event/