Niech ktoś mi w końcu wytłumaczy dla kogo jest ten serial i co ma mnie w nim zachwycić, bo już się zupełnie w tym pogubiłem.
Niech ktoś mi w końcu wytłumaczy dla kogo jest ten serial i co ma mnie w nim zachwycić, bo już się zupełnie w tym pogubiłem.
Rok temu pisząc recenzję pierwszego sezonu Mrocznych Materii w tytule zawarłem stwierdzenie, że producent serialu jest “na tropie hitu”. Dzisiaj już z dosyć sporą dawką pewności mogę stwierdzić, że hitu nie ma i nie będzie. Mamy za to średniawkowy serial, który pogrąża się w braku wizji. Nie jest zły, ale nie jest dobry. Wygląda na to, że producenci osiedli na tych niezbyt zjawiskowych laurach, bo HBO po prostu potrzebowało takiej produkcji w swoim portfolio, a niekoniecznie zależało im na tym, żeby ten serial był światowym fenomenem. Czy to źle? Nie do końca, bo ktoś kto odpali telewizję i natknie się na któryś z odcinków, może przykuć na chwilę uwagę. Z drugiej strony w praktyce dla mnie oznaczało to, że drugi sezon śledziłem z telefonem w ręku. A to już niedobrze.
Scenarzyści kontynuują historię dokładnie w tym miejscu, w którym zakończyła się poprzednia seria. Szczelina będąca bramą między światami została otwarta, a bohaterowie nieco się rozpierzchli. Główna bohaterka Lyra wylądowała w jakimś nowym, opustoszałym świecie, a konkretnie w opustoszałym mieście. Marisa Coulter knuje swoje intrygi, starając się zakulisowo wpływać na wszzechwładne Magisterium tak, aby realizować swoje interesy. Lee Scoresby udaje się w podróż w poszukiwaniu pewnej istotnej persony, a młody Will Parry poszukuje swojego ojca. Poszukiwania te prowadzone są oczywiście niemalże na oślep, ale chyba wszystko w Mrocznych Materiach wydaje się być nieco po omacku.
Dlaczego o tym piszę w taki sposób? Bo nie mogę pozbyć się wrażenia, że w drugim sezonie Mrocznych Materii jest zdecydowanie więcej akcji, a przez to tym bardziej nie mogłem połapać się w tym co się dzieje na ekranie. Zginęło parę postaci istotnych dla fabuły (a na pewno bardziej istotnych niż te które zginęły w pierwszym sezonie), aczkolwiek ledwie udało mi się w jakikolwiek z nimi związać czy zapamiętać dlaczego w ogóle powinno mi na nich zależeć. Mnóstwo w tym sezonie biegania i szukania, ale w gruncie rzeczy do ostatniej chwili nie wiadomo za czym. Postaci pojawiają się i zanim zdążą się dobrze przedstawić, a my zdążymy się wczuć w ich motywacje, spychane są daleko na drugi plan i okazują się być jedynie dekoracjami.
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Mroczne Materie są zbudowane z jakiegoś niesamowitego scenariuszowego chaosu. Zupełne pomieszanie z poplątaniem występuje na płaszczyźnie fabularnej - widz bombardowany jest jakimiś nowymi artefaktami, budowa świata staje się coraz bardziej złożona, aczkolwiek składają się na nią zupełnie absurdalne i niemalże bzdurne założenia. Do tego dochodzi chaos scenariuszowy, cięcie wątków, prawdopodobnie mające na celu sygnalizowanie elementów, które pojawić się mogą w kolejnych sezonach, aczkolwiek te zabiegi, jakkolwiek mogły sprawdzić się w książkach, tak w serialu wprowadzają wyłącznie bałagan. Dodatkowym problemem jest fakt, że na ekranie niemal nie zobaczymy Jamesa McAvoya, który aktorsko mocno ciągnął do góry pierwszy sezon. Sama Ruth Wilson to nieco za mało.
Sytuację trochę poprawia bajkowo-przygodowa estetyka, która przywodzi na myśl nieco dziecięcego Indiana Jonesa, w świecie wypełnionym magią i gadającymi zwierzątkami. Praca kamery, efekty specjalne i kolorystyka przywodzą na myśl produkcje kinowego formatu (ehhh… pamiętacie jeszcze jak się chodziło do kin?). Nawet kiedy mózg przestawał już śledzić akcję, to oczy i uszy wciąż cieszyły się miłymi widoczkami i dźwiękami.
Podniosła i ciekawa końcówka nieszczególnie ratuje straszliwą nudę jaka trapiła drugi sezon przez długie sześć odcinków. Prawdę powiedziawszy na dwóch czy trzech odcinkach autentyczne zasnąłem i musiałem oglądać je na raty. Serial jest przyzwoity, chociaż scenariuszowo i fabularnie nieco bez ładu i składu, ale co gorsza brakuje mu pazura, który zachęciłby do porzucania innych rozrywek na rzecz śledzenia przygód Lyry. Szkoda, bo po trzeci sezon już prawdopodobnie nie będzie mi się chciało sięgać. Chyba że wyląduję na kwarantannie i będę miał setki serialo/grodzin do zmarnowania.