Historia świata składa się z dwóch zasadniczych składowych. Wydarzeń wielkich, które zapisują się złotymi akapitami w podręcznikach historii, będących podstawami programowymi w całych krajach, na kontynentach, a może nawet i na całym świecie. Na to składają się wielkie bitwy, jak bitwa pod Maratonem, francusko-angielska wojna stuletnia, chrzest Polski, wybór pierwszego polskiego króla elekcyjnego, rewolucja październikowa, obalenie muru berlińskiego i tym podobne. Świat składa się jednak również z innych elementów historii. Z ciekawostek, które czasami, o ile wiatr historii zawieje w dobrą stronę, mają szansę stać się czymś więcej. Tak było chociażby z wozem Drzymały, który stał się w Polsce oporem przeciwko przymusowej germanizacji. W pewnym momencie taką ciekawostką, która jednak w pewien sposób wpłynęła na świat, było również powstanie Republiki Wyspy Róży.
W 1968 roku włoski inżynier Giorgio Rosa podjął się budowy betonowej platformy, opartej o metalowe filary, nieco ponad dziesięć kilometrów od linii włoskiego wybrzeża, vis a vis popularnego (współcześnie również wśród Polaków) kurortu Rimini, znajdującego się na północy Włoch, w basenie Morza Adriatyckiego. Wyspa Róży to pierwsza udana realizacja pomysłu na stworzenie “mikronacji” we współczesnej historii. Ustanowiono język urzędowy, którym było esperanto, stworzono rząd z prezydentem na czele, a nawet wydawano paszporty. Z przypominającym państwo tworem zaczęła wreszcie walczyć Republika Włoska, która obawiała się reperkusji międzynarodowych i społecznych, w przypadku uznania Republiki Wyspy Róży przez organizacje międzynarodowe, takie jak ONZ czy Rada Europy, z którymi Giorgio Rosa prowadził korespondencję, pragnąć legitymizacji suwerenności swojej platformy.
Historia Wyspy Róży nie była długa, ale na tyle ciekawa i inspirująca, że aż prosiła się o ekranizację. Trudno o bardziej wdzięczny temat. Niebagatelny jest tutaj zarówno kontekst polityczny jak i humanistyczny. Republika Wyspy Róży na pewnych płaszczyznach stanowiła z pewnością wyraz buntu wobec zastanej rzeczywistości sensu largo - niechęci do podporządkowania się starym zasadom, forsowanym przez starych ludzi, zasiadających w wygodnych fotelach, w luksusowych pałacach. Do tego dochodzi druga płaszczyzna - potrzeba indywidualnego wyzwolenia, znalezienia własnej drogi, wyzwolenia nie tylko społeczeństwa, ale także egoistycznie pojmowanego “ja”. Główni bohaterowie od tego właśnie zaczynają - rozwijają ideę wolności indywidualnej, z której później robią sztandar, za którym jak mają nadzieję, podążą inni. Nawet jeżeli nie dosłownie, to przynajmniej na płaszczyźnie deklaratywnej czy płaszczyźnie myśli społecznej. No, dochodzi do tego jeszcze kwestia uczuć głównego bohatera do swojej byłej. Nie wiem na ile wątek ten znajduje pokrycie w rzeczywistości (chociaż podobno Giorgio Rosa “autoryzował” film Netfliksa przed swoją śmiercią), acz odnoszę wrażenie, że robienie z zakładania mikropaństwa niczego więcej jak wielkiego romantycznego gestu, nieco umniejsza tej historii.
No dobrze, wiemy już z czym się Wyspa Róży je, ale pytanie brzmi jeszcze, jak to się ogląda? Obraz w dużym stopniu odpowiada powszechnie przyjętym wyobrażeniom o włoskim kinie. Z ekranu bije ciepło bezchmurnych nocy i upalnych dni. Spocone białe koszule bohaterów, ich temperamenty i ciepła, lekko ciężkawa, może trochę piaskowa kolorystyka nie pozostawiają wątpliwości co do tego, że znajdujemy się w basenie Morza Śródziemnego. Nie jest to zrobione w sposób szczególnie wdzięczny ani lotny, ale biorąc pod uwagę aurę jaka panowała za oknem podczas mojego seansu z filmem, nie mogłem nie poczuć sympatii do obrazów bijących z ekranu.
Dużym problemem filmu jest generalny brak wyśmienitości. Całość sprawia wrażenie filmu niezłego, ale bez polotu. Teoretycznie wszystko jest na swoim miejscu, ale na każdym rogu czeka nas delikatne rozczarowanie. Dowcipy proszą się o to, żeby pociągnąć je odrobinę dalej. Gra aktorska mogłaby być odrobinę lepsza. Zdjęcia mogłyby być odrobinę bardziej urokliwe. Godzinę po seansie nie mogłem sobie przypomnieć jakiejkolwiek nuty ze ścieżki dźwiękowej. Ogólnie rzecz biorąc miałem poczucie, że film zostawił mnie z delikatnie przyjemną wibracją, ale bez jakiegokolwiek znaczącego wrażenia.
W normalnych okolicznościach uznałbym Wyspę Róży za film maksymalnie przeciętny, który wręcz nieco mnie znużył. W okolicznościach polsko-styczniowych muszę go uznać za przyjemny, chociaż nie wyróżniający się niczym szczególnym. To niezobowiązujący promyk słońca i nadziei, w nieco przygnębiających czasach, w których przeciągające się obostrzenia i generalne napięcie psychiczne zdają się sięgać zenitu. Takich filmów nam potrzeba. Taki film dostałem. Nie był wybitny. Nie był nawet zbyt dobry. Ale go potrzebowałem i dlatego mi się podobał. Daję mocne...
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!