Przedostatni sezon The Expanse udowadnia, że serial można ciągnąć bardzo długo, nie pozwalając sobie na kompromisy w kwestii jakości. Cieszmy się tą doskonałością.
Przedostatni sezon The Expanse udowadnia, że serial można ciągnąć bardzo długo, nie pozwalając sobie na kompromisy w kwestii jakości. Cieszmy się tą doskonałością.
Piąta seria The Expanse właśnie dobiegła końca. Już teraz można z pewnością stwierdzić, że to najważniejszy serial science-fiction od dobrej dekady, który z miejsca stał się kultowy. Oczywiście twórcy mieli nieco ułatwione zadanie, bowiem bazowali na naprawdę przyzwoitych książkach napisanych przez Daniela Abrahama i Ty Francka (wspólnie występują pod pseudonimem literackim James S. A. Corey), niemniej niejedna doskonała historia została już zaprzepaszczona, kiedy twórcy niezgrabnie przenosili je telewizyjne ekrany. Świat The Expanse intryguje, załoga Rocinante czylik główni bohaterowie, szybko przypadają do gustu widzowi, historia jest doskonale poprowadzona, a serial świetnie nakręcony. Czy coś się zmieniło w tym zakresie w ostatnim czasie?
Ci z Was, którzy seans z The Expanse mają jeszcze przed sobą, mogą odetchnąć z ulgą. Jest doskonale. Twórcy postanowili nieco odświeżyć formułę (po raz kolejny!), rozdzielając naszą załogę i pozwalając im niejako przeżyć swoje własne przygody, które częściowo ostatecznie się przeplatają. Tłem dla historii jest walka Pasiarzy o wolność - w tym przypadku ucieleśnieniem zła i arcywrogiem pokoju Układzie Słonecznym jest nikt inny Marco Inaros, który pragnie doprowadzić do uniezależnienia się Pasa poprzez… dosyć drastyczne metody (a jakże by inaczej).
Zasiadając do The Expanse po aż czterech świetnych sezonach spodziewałem się, że dostanę po prostu tasiemcową kontynuację już otwartych wątków, trochę nowych przygód, może jakieś wskazówki na temat obcych i nieco zapomnianej protomolekuły… Krótko mówiąc, spodziewałem się po The Expanse tego, czego spodziewam się po zwykłych kontynuacjach. Myliłem się, bo poszczególne odcinki rozwiają się w kierunkach, których nie oczekiwałem, a przede wszystkim rozwijają się z sensem i twórczo. Tęskniliście za bardziej kryminalnymi klimatami, rodem z pierwszego sezonu? Na chwilę wracamy do tego. Elementy survivalowe, rodem z The Walking Dead? Też będą.
Jeżeli miałbym wskazać na jakieś słabsze strony piątego sezonu, to po niesamowitym początku odrobinę przybiła mnie fabularna flauta. Oczywiście wszystko to w ramach standardów do których przyzwyczaiło nas The Expanse, czyli parę pierwszych epizodów jest niesamowitym doświadczeniem, do którego wracałbym chętnie wielokrotnie, po czym następuje obniżenie lotów, oznaczające że epizody od czwartego do ósmego są “po prostu” bardzo dobre, po czym znowu dostajemy po gębach, bo dwa ostatnie są po prostu niesamowite, bez problemu dorównujące świetnemu początkowi. Podejrzewam, że chwilowy przestój wynikał nieco z faktu, że twórcy wprowadzili parę nowych motywów i koncepcji, którym musieli dać miejsce, na rozłożenie skrzydeł.
Drobne uszczypliwości należą się również piątemu sezonowu The Expanse z uwagi na kwestie aktorskie. Występuje tutaj dosyć mocna nierówność. Z jednej strony bardzo cieszy mnie, że słusznie dano więcej miejsca drugoplanowym postaciom, które potrafiły pokazać się z bardzo dobrej strony. Tutaj wymienić trzeba Carę Gee jako Drummer czy Frankie Adams jako Bobbie Draper. Oczywiście genialny jak zawsze jest Wes Chatham jako Amos. Natomiast nieco irytujące były postaci, które w poprzednich sezonach absolutnie uwielbiałem, takie jak Steven Strait w roli Holdena czy Dominique Tipper jako Naomi Nagata. Wydawały mi się boleśnie jednowymiarowe. Swoją drogą, jednego z głównych bohaterów uśmiercono z uwagi na oskarżenia o molestowanie seksualne (potwierdzone wewnętrznym śledztwem).
Aż szkoda, że przed nami jeszcze tylko jeden sezon. Tak, tak - twórcy postanowili zakończyć na sześciu seriach. Bardzo mocno trzymam kciuki za to, żeby ostatnie odcinki stanowiły piękne ukoronowanie tego doskonałego serialu, o którym już teraz można śmiało powiedzieć, że znalazł swoje miejsce w panteonie absolutnych współczesnych klasyków science-fiction, takich jak Firefly czy Battlestar Galactica. Trochę się nie mogę doczekać, ale też czuję delikatne obawy, bo pamiętam przecież jak było z Grą o Tron. No, ale póki co było świetnie, jest świetnie, więc pozwalam sobie na założenie, że przede mną jeszcze jeden świetny sezon. Widzimy się w tym samym miejscu za około rok. Obym się nie mylił.