Recenzja filmu Monster Hunter. Potwory i spółka nawiedzają ekranizacje gier

Radosław Krajewski
2021/02/16 16:30
5
1

Paul W.S. Anderson musi mieć jakieś haki na decydentów Capcomu. Inaczej nie da się wytłumaczyć tworzenia takich filmów na podstawie gier.

Tragedia w dwóch słowach

Mijają kolejne laty, a growe ekranizacje wciąż zaliczają potężne wpadki. Wydawałoby się, że takie potworki jak Alone in the Dark czy Assassin’s Creed już nigdy nie powstaną. Hollywood miało wystarczająco dużo czasu, aby dowiedzieć się, że przenoszenie gry żywcem na ekran kinowy nie jest receptą na sukces i taki materiał wymaga wielu zmian, aby stać się nie tylko pełnoprawnym filmem, ale również z szacunkiem potraktować zekranizowaną produkcję. Nadziei wciąż można upatrywać w serialu The Last of Us czy filmowym Uncharted. Ale później wchodzi taki Paul W.S. Anderson cały na biało, któremu wydaje się, że potrafi kręcić adaptacje gier. Nawet Uwe Boll w końcu zdał sobie sprawę, że nie jest dobrym filmowcem. Kiedy więc przyjdzie czas na Andersona i ile jeszcze musi zepsuć Capcomowych marek, aby się o tym przekonać?

Tragedia w dwóch słowach, Recenzja filmu Monster Hunter. Potwory i spółka nawiedzają ekranizacje gierFilmowa wersja Monster Hunter nie ma żadnej fabuły. Na samym początku dostajemy efektowną, ale nic niewnoszącą scenę z ekscentrycznymi postaciami, które powrócą dopiero po ponad godzinie. Szybko przenosimy się do naszego świata, aby „poznać” kapitan Artemis oraz jej oddział archetypicznych randomów. Nawet nie próbujcie zapamiętać ich imion – nie warto. Giną szybciej niż moby w dowolnym MMORPG-u w startowej instancji. Gdy sytuacja staje się klarowna, pozostawiona sama sobie Artemis wyrusza w stronę tajemniczej burzy, która przywiodła ją do dziwnego świata, w którym na każdym kroku czają się potwory. Po drodze spotyka Łowcę (to nawet nie jest jego prawdziwe imię), z którym polują na Diablosa, aby przemierzyć pustynię. W końcu na ich drodze staje smok Rathalos, którego muszą pokonać, inaczej oba światy pozostaną zagrożone. A przynajmniej tak próbuje nam wmówić jedna z postaci, ale w rzeczywistości aż tak dramatycznie nie jest.

Więc nasza bohaterka i jej nowy przyjaciel spędzają długie godziny na przygotowaniu się do walki z przerażającym pustynnym monstrum. W tym czasie próbują nauczyć się czegoś od siebie, znajdując nić porozumienia pomimo bariery językowej. Jeżeli Monster Hunter czegokolwiek nas uczy, to tego, że warto zawsze mieć ze sobą kawałek czekolady. Nic nie sprzyja poprawie relacji jak kawał słodkiej i pysznej czekolady. Na niekorzyść bohaterów, ale i samych widzów, dodająca energii przekąska szybko się kończy, a my wracamy do nudnych scen ucieczek, niezręcznych rozmów i niesamowicie okropnej zlepki montażowej z treningu pani kapitan. Serio, mamy 2021 rok, a Andersonowi wydaje się, że taka scena może kogokolwiek jeszcze zachwycić.

Sytuacji nie ratują sceny akcji, zarówno pojedynki między ludzkimi bohaterami, jak i ich zmagań z potworami. Po ich obejrzeniu jeszcze długo będzie kręcić Wam się w głowie przez chaotyczny i koszmarnie źle zrobiony montaż. Już dawno nie widziałem tak fatalnie sklejonych ujęć, którym brakuje jakiegokolwiek stylistycznego klucza. Najwidoczniej Anderson nakręcił zbyt mało materiału i później trzeba było montować film z tych scen, które były gotowe. Szkoda, że odbywa się to kosztem zdrowia widzów.

Również same potwory pozostawiają wiele do życzenia. Jako że na pustyni spędzimy 65 minut, to przez cały ten czas pojawiają się tylko dwa rodzaje potworów. Dopiero po tym czasie trafiamy do innej lokacji, gdzie bohaterowie napotykają kolejne bestie, w tym wspomnianego Rathalosa. Jego pojawienie jest nagłe, więc widzowie liczący na chwilę przerwy, gdzie po ponad godzinie niemal ciągłej walki, wreszcie będzie czas na złapanie oddechu, nakreślenie fabuły, poznanie bohaterów oraz świata Monster Hunter, będą zawiedzeni. Anderson najwyraźniej wyznaje zasady: mocniej, szybciej, bardziej, dlatego nie interesuje go nic, poza ciągłą akcją, a tej jest w Monster Hunter za dużo.

Czas na aktualizację listy najgorszych ekranizacji gier

Traci na tym szczególnie główna bohaterka, która jest tak nijaka i przezroczysta, że jej imię poznajemy dopiero pod koniec filmu. Ciężko utożsamiać się i emocjonować bezimienną postacią. Nie jest on ani dobrze napisana, ani też zagrana. Z całej zgrai żołnierzy z początku filmu Artemis wypada najgorzej i ze smutkiem patrzymy, jak reszta ekipy, która wcale dobra nie jest, ale przynajmniej „jest jakaś”, ginie, a my zostajemy z tą nieszczęsną panią kapitan, którą Milla Jovovich gra na autopilocie. Przy całej reszcie problemów filmu, wszystko to sprawia, że Monster Hunter zwyczajnie nudzi.

GramTV przedstawia:

Czas na aktualizację listy najgorszych ekranizacji gier, Recenzja filmu Monster Hunter. Potwory i spółka nawiedzają ekranizacje gierKuriozalnie wypadają również inne postaci. Wspomniana załoga ze sceny otwierającej nie zyskała nawet imion, a film nie pozwala nam ich w żaden sposób poznać. Mamy więc Rona Perlmana jako ich przywódcę w kuriozalnej peruce oraz całą resztę, szybko zlewającą się w jedną masę, która i tak nie ma żadnej, ale to absolutnie żadnej roli do odegrania. Jak szybko się pojawiają, tak szybko znikają. Ich wprowadzenie nie ma żadnego fabularnego uzasadnienia, ani też sensu. Ciężko zrozumieć Andersona w jego decyzjach, ale cały Monster Hunter wygląda jak twór, który został bardzo mocno wykastrowany z ciekawej i fabularnej zawartości.

Jeżeli szukać gdziekolwiek pozytywów, a uwierzcie mi, że silę się, jak mogę, aby cokolwiek znaleźć, to jedynie w roli Tony’ego Jaa. Nie, żeby jego Łowca był interesującą postać, z którą chciałoby się spędzić więcej czasu. Widać jednak, że Jaa włożył serce w tę rolę. Problemem jest więc nie sam aktor, ale po raz kolejny fatalnie napisania postać, która nie ma zbyt wiele do roboty poza ciągłą walką. A szkoda, bo to on, a nie Artemis, powinien być naszym przewodnikiem po bogatym, ale w filmie niezwykle skondensowanym i zubożałym świecie Monster Huntera. Dochodzimy więc do konkluzji, że cały wątek naszej rzeczywistości jest zupełnie w tym filmie niepotrzebny i jedynie zabiera czas na poznanie i eksplorację znanego z gry świata.

Pastwić się nad filmowym Monster Hunterem można jeszcze długo, ale ta produkcja nie jest tego warta. Fani serii od Capcomu raczej się odbiją, gdyż ekranizacja nie ma w sobie nic, za co pokochali gry. Inni widzowie też nie mają żadnego powodu, aby obejrzeć ten tytuł. Dla kogo jest więc nowa produkcja Paul W.S. Anderson? Najwyraźniej wyłącznie dla amatorów słabych filmów, którzy czerpią osobliwą rozrywkę z obcowania ze źle wykonanymi dziełami. Oraz dla samego reżysera, który tak pokochał swój film, że w ostatniej scenie zapowiedział kontynuację. Na całe szczęście szanse, że ta kiedykolwiek powstanie, jest równie wielka, co wygranie Oscara za najlepszą reżyserię przez Andersona.

2,0
Słabe ekranizacje gier na stałe wpisały się w krajobraz współczesnej kinematografii. Szkoda, że wciąż jest ona tak silnie reprezentowana.
Plusy
  • Trwa „tylko” półtorej godziny
  • Tony Jaa nie jest taki najgorszy
Minusy
  • Dosłownie cała reszta
Komentarze
5
Kash28
Gramowicz
07/03/2021 14:19
Renchar napisał:

Akurat Prince of Persia była dobrze nakręcona są więc jakieś perełki :P.

Tak Prince of Persia fajne nakręcony do tego dobrze dobrani aktorzy. Ciekawie przedstawiona historia. Dobre efekty których nie ma to Bóg wie ile... 

TobiAlex
Gramowicz
02/03/2021 00:11

Film wcale nie jest taki zły. Złe jest co innego - głupotą jest ekranizowanie gier. I tyle.

alex1112
Gramowicz
16/02/2021 21:17

Po dziś dzień nie mogę pojąć jak można sknocić filmy tego typu.

Założenie pierwsze: nie mamy budżetu, to nie kręcimy

Założenie  drugie: Cały świat mamy już dobrze wykreowany i opisany, wystarczy akcje filmu umieścić w jego części. Nie musimy wszystkiego tłumaczyć i wykładać na tacy. Niech reszta tworzy głębie świata.

Założenie trzecie: Bohaterów wzorujemy na tych ze świata gry, dajemy im motywacje i historie życia.

Założenie czwarte: To że poruszamy się w świecie z "mocnym przymrużeniem oka", nie oznacza, że możemy robić prostytutkę z logiki. Fabuła ma mieć ugruntowany ciąg zdarzeń przyczynowo skutkowych.

Owszem nie zgarniemy masy Oskarów, ale będzie to się dało oglądać i na siebie zarobi.




Trwa Wczytywanie