Bad Boys: Ride or Die – recenzja filmu. Źli chłopcy po drugiej stronie barykady

Radosław Krajewski
2024/06/07 21:00
0
0

Nowa część Bad Boysów zadebiutowała w kinach. Oceniamy, czy to kolejny dobry powrót dwójki najodważniejszych gliniarzy z Miami.

Jak zostałem gangsterem

Bad Boys for Life zadebiutowało aż siedemnaście lat po drugiej części, będąc przykładem „legacy sequela” idealnego. Otrzymaliśmy nie tylko nostalgiczną podróż z możliwością ponownego spotkania się z ulubionymi detektywami, którym żadne łobuzy z Miami niestraszne, ale również historię będącą bezpośrednią kontynuacją, ale zawierającą sporo nawiązań do dwóch filmów Michaela Baya. Po tej produkcji Adil El Arbi i Bilall Fallah stali się najgorętszym duetem reżyserów w Hollywood, a o ich zainteresowanie skutecznie ubiegał się zarówno Marvel, jak i DC Comics. Wydawało się więc, że czwarta część Bad Boys jest w dobrych rękach, nawet jeżeli kolejne przygody Mike’a i Marcusa nie bardzo mają sens, to otrzymamy pierwszorzędne, a przede wszystkim pomysłowe kino akcji. Niestety Bad Boys: Ride or Die zaczyna zjadać ogon tej serii, będąc zwykłym akcyjniakiem. Jako wielki fan tej marki i tak bawiłem się świetnie, ale obawiam się, że nową część docenią tylko najwięksi sympatycy duetu Willa Smitha i Martina Lawrence’a.

Bad Boys: Ride or Die
Bad Boys: Ride or Die

Po wielu latach Mike Lowrey (Will Smith) w końcu się ustatkował. Serce twardego gliniarza z Miami skradła Christine (Melanie Liburd), z którą bierze ślub. Na weselu dochodzi do pewnego zdarzenia, które wywraca życie Marcusa Burnetta (Martin Lawrence) do góry nogami. Partner Mike’a uważa, że nic go nie zabije, pozbywając się swoich wszelkich lęków. Zupełnie inaczej do kolejnych akcji zaczyna podchodzić Lowrey, który ma teraz więcej do stracenia, niż chciałby to sam przed sobą przyznać. Gdy kapitan Conrad Howard (Joe Pantoliano) zostaje pośmiertnie oskarżony o korupcję, Mike i Marcus długo nie zastanawiają się, aby oczyścić imię swojego byłego dowódcy. Policjanci nie wiedzą, że poluje na nich niebezpieczny James McGrath (Eric Dane), który jest częścią wielkiego spisku wymierzonego w cały wymiar sprawiedliwości miasta z Florydy. Jedyną osobą, która może im pomóc pokonać przeciwnika jest Armando Aretas (Jacob Scipio), syn Mike’a, który odsiaduje wyrok w więzieniu o zaostrzonym rygorze, w którym nie może czuć się bezpiecznie. Wkrótce później Mike i Marcus zostają wrobieni w zabójstwo, a za ich głowy zostaje wyznaczona nagroda.

W gruncie rzeczy otrzymujemy więc standardową historię o skorumpowanej policji, wielkim spisku i próbie oczyszczenia swojego imienia. Bad Boys: Ride or Die daleko więc do oryginalności, a cała fabuła zdaje się wyjęta wprost z kina klasy B. Podobnie zresztą było w poprzedniej części, która jednak wyróżniała się na tle innych przedstawicieli akcyjniaków stylistyką rodem z południowoamerykańskich romansów, która nadawała całej historii ciekawego, ale i samoświadomego sznytu. Tym razem opowieść została napisana jak od linijki, pozbawiona zwrotów akcji, czy też ciekawych zabiegów, które potrafiłyby bardziej zaangażować widza i wpłynąć na jego emocje. Również humor wydaje się mocno przytępiony i chociaż żarty nadal potrafią rozbawić, to jest ich zaskakująco mało.

Podobnie jak w poprzednich częściach, również w Bad Boys: Ride or Die prawdziwą siłą filmu jest dwójka głównych bohaterów. Mike i Marcus mają ze sobą niesamowitą chemię, która nawet w słabszych momentach pozwala przychylniej spojrzeć na cały film. Tym razem jednak swój czas muszą dzielić z Armando, zimnokrwistym zabójcą, który ma sporo słusznych pretensji do Lowreya. Wątek Mike’a opiera się więc na próbie dotarcia do dorosłego syna i zbudowania z nim jakichkolwiek relacji. Ale z drugiej strony Lowrey powoli traci swoją bezkompromisowość, odwagę, a po części nawet charakter. Zdaje sobie sprawę, że ma dla kogo żyć, co zaczyna go dobijać i zmieniać postrzeganie każdej kolejnej strzelaniny, w której ryzykuje swoje życie. To ciekawy, ale nie do końca wyeksploatowany motyw, w którym brakuje jakiejś głębszej puenty.

Bad Boys: Ride or Die
Bad Boys: Ride or Die

Z kolei Marcus miał okazję zajrzeć śmierci w oczy i w końcu odkrył, jak to jest żyć pełną piersią. Może nawet za bardzo i uważa, że nic nie może mu się stać, gdyż jeszcze nie nadszedł jego czas. Mamy więc podwójne odwrócenie roli – nie tylko w samych postaciach, gdzie to Burnett staje się tym przebojowym i odważnym, ale również w historii, gdzie bohaterowie muszą rozpocząć współpracę z niebezpiecznym przestępcą, przy okazji uciekając przed swoimi kolegami z policyjnego wydziału. Tym razem stali się naprawdę złymi chłopcami już nie tylko z nazwy.

Potrzebujemy więcej Reggiego

Nowa część Bad Boysów broni się również akcją, choć nie znajdziemy tu nic nowego, czego byśmy nie widzieli w tej serii lub w innych podobnych filmach. Arbi i Fallah wierni są stylowi Michaela Baya, więc praca kamery, montaż, czy liczba wybuchów muszą się zgadzać, ale całość utrzymana jest w ryzach, dzięki czemu nie męczy. Scenom akcji nie brakuje więc dynamiki i efektowności, ale też niespecjalnie potrafi wywołać jakąś większą ekscytację. Poza jedną sceną z Reggiem, zięciem Marcusa, któremu po całej akcji z jego udziałem aż chciałoby się wstać i mu zasalutować. Reggie to cichy bohater Bad Boys: Ride or Die, który zdecydowanie zasługuje na większą uwagę w piątej części, a nawet własny spin-off, może razem z Armando. Czuję, że ten duet mógłby sporo namieszać.

Bad Boys: Ride or Die
Bad Boys: Ride or Die

GramTV przedstawia:

Tym razem twórcy jeszcze bardziej poszli w neonową estetykę i kontrastujące kolory. Nie wygląda to tak dobrze, jak w Bad Boys for Life, gdzie był pomysł na bezpośrednią integrację akcji ze stylistyką, ale wciąż wygląda to ciekawie i wyróżniająco na tle konkurencyjnych blockbusterów. Szczególnie podobać się może scena w klubie, czy też finałowa sekwencja, w której dochodzi do wielkiej strzelaniny. Twórcy zachowali jednak bardziej jasną tonalność kolorów w niektórych momentach, bez której żadna produkcja rozgrywająca się w Miami nie mogłaby się obyć.

Will Smith i Martin Lawrence nadal niepodzielnie rządzą, zarówno osobno, jak i w tandemie. Dobrze jest więc zobaczyć Smitha kolejny raz na ekranie, chociaż po incydencie na jednej z ostatnich oscarowych gal nie było to takie pewne. Nieźle wypadają też Jacob Scipio, który po prostu spełnia się w roli gangstera, który nawet, gdy mówi o emocjach, wciąż wygląda, jakby chciał kogoś zabić. Nieco mniej miejsca tym razem otrzymał bohater grany przez Alexandera Ludwiga, który nadal potrafił zaznaczyć swoją obecność, czy też Vanessa Hudgens, którzy razem również tworzą ciekawy duet. Najgorzej wypada Eric Dane, który wciela się w głównego złoczyńcę. Aktor tworzy najbardziej stereotypowego antagonistę, a sam scenariusz mu nie pomaga, aby jakkolwiek rozwinąć skrzydła. To nudna, pozbawiona celu i motywacji postać, która zwyczajnie nudzi. Ale w równie nudnego bohatera wciela się Ioan Gruffudd, jako prokurator kandydujący na burmistrza, który nie ma w filmie za wiele do roboty.

Bad Boys: Ride or Die robi wszystko gorzej od poprzedniej części, a gdy rozpatrywać poszczególne elementy, są one co najwyżej poprawne. Razem jednak tworzą całkiem dobrą i interesującą mieszankę, którą z przyjemnością się ogląda. Zdecydowanie to najgorsza część serii, a i na polu innych akcyjniaków wypada miejscami blado, ale wciąż są świetni Will Smith i Martin Lawrence, którzy robią wszystko, aby wyciągnąć ten film ponad przeciętność. Na szczęście akcja potrafi przynieść sporo zabawy, więc fani Bad Boysów będą zadowoleni. Reszta może jednak kręcić nosem.

7,0
Bad Boys: Ride or Die nie jest tak udanym powrotem Mike’a i Marcusa, ale fani serii nie będą mieli wiele powodów do narzekań.
Plusy
  • Mike i Marcus nadal tworzą niezwykle zgrany duet
  • Will Smith i Martin Lawrence wciąż bezbłędni
  • Sporo udanej akcji
  • Ta jedna scena z Reggiem
  • Rozterki Mike’a i wątek Marcusa
  • Wyrazista stylistyka z neonowymi barwami
  • Kilka udanych żartów…
Minusy
  • …ale film tym razem nie stoi humorem
  • Odtwórcza historia pełna gatunkowych klisz
  • Beznadziejny główny złoczyńca
  • W scenach akcji brakuje oryginalności
  • Słabo wykorzystane postacie poboczne
Komentarze
0



Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!