...dająca satysfakcję niczym kolorowy cukierek o przyjemnym kwaskowatym posmaku, podsunięty spragnionym filmowego deseru, który nie wymaga od widzów niczego prócz chęci na lekką rozrywkę. Dla miłośników i miłośniczek komiksów jest to gratka ze względu na sięgnięcie przez twórcę również po mniej znane lub rzadziej eksponowane postacie DC (albo i nieistniejące) i zaprezentowanie ich na potrzeby DCEU w nieoczywisty sposób, a dla osób, które lubią superbohaterskie kino lub po prostu kino akcji w starym dobrym i niefrasobliwym stylu, seans zapewniający mózgowi pełen odpoczynek od wytężonej pracy. Ot, takie SPA (choć na pewno nie SPAnie). W filmie Legion Samobójców: The Suicide Squad wygenerowany z premedytacją nieco kwaśny humor towarzyszy dynamicznej akcji, okraszonej wspaniałymi efektami wizualnymi (wypasiona grafika komputerowa i scenografia) oraz oczywiście malowniczymi wybuchami, brutalnymi zagrywkami bohaterów i bohaterek tudzież wartko płynącymi hektolitrami krwi (wszakże kategoria R zobowiązuje).
Samoświadomy ożywiony komiks
Już na samym początku seansu zdecydowanie zwraca uwagę fakt, że James Gunn (zarówno reżyser, jak i scenarzysta recenzowanego utworu) – podobnie jak lata wcześniej Tim Burton (seria Batman) czy Michel Gondry (Green Hornet), a całkiem niedawno Cathy Yan i Christina Hodson (Harley Quinn: Ptaki Nocy; pierwotny przydługi tytuł: Ptaki Nocy (i fantastyczna emancypacja pewnej Harley Quinn)) – nie bawi się w dywagacje w stylu „jak by wyglądał świat, gdyby realnie istnieli superbohaterowie i superłotry” i nie tworzy obrazu mającego pretensje do realizmu, jeśli chodzi o świat przedstawiony i możliwości bohaterów, decydując się na swoiste ruchome kadry komiksu. W związku z obranym stylem czerpie z komiksowej poetyki sprzed dekad (typowej też dla konwencji filmów i seriali sensacyjnych czy przygodowych z lat 80.) – świadczy o tym kolorystyka (o „mroku” Snydera i „półmroku” Ayera należy zapomnieć), wygląd kostiumów złoczyńców wchodzących w skład Legionu Samobójców, bezpretensjonalne założenia fabularne dotyczące relacji między postaciami oraz celu działań, jak również maksymalnie uproszczona, a zarazem groteskowa konstrukcja przeciwników (przynajmniej tych pomniejszych).
Wspomniany cel – pretekst do zawiązania akcji – jest relatywnie prosty, nawet banalny, choć sama misja oczywiście obfituje w zwroty akcji, zarówno te spodziewane, jak i zaskakujące. I tu należy z całego serca pogratulować twórcy przewrotności scenariusza, gdyż tych drugich jest zdecydowanie więcej. Trup ścieli się gęsto, i to nie tylko po stronie przeciwników, widzowie niewielu rzeczy mogą być pewni i w kwestii drobiazgów, i w sprawach istotnych dla rozwoju głównego wątku. Niewielkie wyspiarskie państewko, wręcz schematyczna republika bananowa, o nazwie Corto Maltese (Gunnowskie mrugnięcie do fanów i fanek Burtonowskiego Batmana), zalicza zmianę politycznej warty. W wyniku zamachu stanu władzę przejmuje dyktator zdecydowanie wrogo nastawiony do Stanów Zjednoczonych. Sytuacja jest o tyle niepokojąca, że na wyspie znajduje się potężny ośrodek Jotunheim, należący niegdyś do nazistów, w nim zaś prowadzi się badania w ramach tajemniczego projektu Rozgwiazda (Starfish). Amanda Waller (Viola Davis) stwierdza, że chodzi o broń, która zostanie użyta przeciwko Ameryce, tak więc decyduje się ponownie wykorzystać Legion Samobójców. Warto dodać, że od czasu wydarzeń z filmu Legion Samobójców w reżyserii Davida Ayera tytułowy projekt znacznie się rozrósł, stając się solidną (przynajmniej w teorii) Jednostką Uderzeniową X... Na misję uda się więc sporo interesujących person, co zaowocuje wieloma specyficznymi rozwiązaniami i okolicznościami…
James Gunn igra z odbiorcami za pomocą formy. Epatuje dłuższą ekspozycją wybranych bohaterów (niekiedy też popadając w dłużyzny w retrospekcjach albo ponad miarę przeciągając poszczególne sekwencje akcji lub interakcji), w sposób charakterystyczny dla gatunku heist film operuje czasem, tłumacząc zawirowania historii. Czasami puszcza perskie oko do tych, którzy nie śledzili komiksowych wątków, każąc zastanawiać się specjalistom kierującym akcją, kim właściwie jest dany agent operacyjny (A to mutantka czy jakiś rodzaj bogini?), i obdarzając ową ekipę absurdalną, komiczną niekompetencją oraz nader lekceważącym stosunkiem do „podopiecznych”. Generalnie mamy tu do czynienia po trosze z parodią różnych gatunków filmowych. W rezultacie otrzymujemy ironiczne, surrealne podejście do komedii romantycznej (zarówno z wykorzystaniem, jak i odwróceniem klasycznego wzorca przedstawiania płci); wkomponowane w brutalne sceny animacje odwołujące się do bajek Disneya, nieco złośliwe, gorzko-słodkie spojrzenie na dramaty rodzinne; ukazanie w krzywym zwierciadle i bezlitosne wręcz wykpienie bombastycznych elementów rodem z dramatów wojennych, a także samoświadome, autoironiczne wycieczki do archetypowych scen z gatunku „krok milowy w rozwoju bohatera” lub traktowania po macoszemu drugoplanowych postaci. Legion Samobójców: The Suicide Squad stanowi zarazem wielki ukłon w stronę tych, którzy komiksy kochają i oczekują od nich (jak również od adaptacji i wariacji na temat) prawdy o ludziach opakowanej w malownicze kadry, fantastyczne wątki i „odjechane” sceny, bo też nie wszystko jest w tym filmie śmieszkowe.
Barwne postacie w strefie szarości
Ekipa w Legionie Samobójców Jamesa Gunna została znacznie rozbudowana, a poszczególne persony rozbrajająco spełniają swoje zadanie, którym jest śmieszyć, tumanić, przestraszać publiczność. Jak można się było spodziewać, większość show kradnie brutalna, a jednocześnie słodka Harley Quinn (Margot Robbie), która przeszła pewną ewolucję – to Harley nieco zmieniona wskutek wydarzeń w Ptakach Nocy. Podkreślić jednak trzeba, że skrywający wstydliwy sekret twardziel Bloodsport (Idris Elba); prostoduszny (delikatnie rzecz ujmując) King Shark (głos: Sylwester Stallone) i Peacemaker (John Cena), który broni pokoju do ostatniego naboju, dzielnie depczą jej po piętach. W pamięci oglądających zapewne mocniej zapiszą się również psychotyczny Polka-Dot Man (David Dastmalchian) i... jego nietypowa mama (Lynne Ashe); pozornie niewzruszony Savant (Michael Rooker); absurdalnie ufna, serdeczna Szczurołapka/Ratcatcher 2 (Daniela Melchior), a także powalający na kolana autorskim konceptem cisi bohaterowie filmu – Weasel, czyli Łasica (Sean Gunn), oraz szczur Sebastian (no cóż... szczur). Warto też wspomnieć o znanym nam z Legionu Samobójców Davida Ayera i mocno irytującym wówczas pułkowniku Ricku Flaggu (Joel Kinnaman), która to postać została tu znacznie lepiej napisana i – o cudzie – budzi uśmiech i sympatię (bo to nie jest tak, że ten aktor nie potrafi interesująco zagrać, po prostu jak każdy musi mieć materiał pozwalający wydobyć to, co w danej postaci ważne). Po drugiej stronie barykady oglądamy między innymi narcystycznego prezydenta Lunę (Juan Diego Botto), sadystycznego generała Suareza (Joaquin Cosio) i zdziwaczałego geniusza Thinkera (Peter Capaldi).
Tak jak Weasel, Sebastian i King Shark zdają się wskazywać na szczególne upodobanie Gunna do kuriozalnych i zabawnych postaci będących jednym wielkim rozbrajającym efektem specjalnym (co mieliśmy okazję zaobserwować na przykładzie Groota i Rocketa w Strażnikach Galaktyki), tak rodząca się mocna więź pomiędzy obecnymi członkami Legionu Samobójców obrazuje wielką wagę, jaką twórca przykłada do idei rodziny (co także ukazali Strażnicy Galaktyki). Takiej, która zaakceptuje kogoś z całym dobrodziejstwem inwentarza (co oczywiście w obrazie na temat superzłoczyńców przybiera słodko groteskową formę typu: „To psychopatyczny morderca, potwór, ale nasz psychopatyczny morderca, nasz potwór, po prostu był samotny”) i wesprze wbrew całemu światu. Istotne jest, że większość osób przedstawionych w filmie Legion Samobójców: The Suicide Squad (czy to tych „dobrych”, czy czarnych charakterów) zajmuje miejsce w strefie szarości, to – podobnie jak wcześniej – postacie nieoczywiste (zresztą w innym przypadku byłoby nudno), tak w sensie moralności, jak i cech charakteru. Prócz powtórki klasycznego podejścia uwypuklonego przez Ayera, że każdy skrywa inklinacje i negatywne, i pozytywne, źli ludzie czasem robią dobre rzeczy, a zło z prawdziwego zdarzenia produkuje system, bardziej bezduszny niż psychopaci, przed którymi ma chronić zwykłych ludzi, otrzymujemy wielokrotnie już wałkowaną, ale zawsze aktualną myśl, że jeszcze gorszy jest interes polityczny i fanatyzm. To one tworzą ze zwykłych (i niezwykłych) ludzi prawdziwe, bardzo niebezpieczne potwory, które z łatwością poświęcają innych w imię „wyższych celów”. I czasem ludzie i potwory mówią: Nie.
Kolorowy zawrót głowy
Podsumowując: Legion Samobójców: The Suicide Squad bardzo dobrze się ogląda, seans to kolorowy rollercoaster porządnej zabawy. Choć film ma i gorsze momenty. Do słabszych stron należy nadmierne uproszczenie adwersarzy (ale i sprzymierzeńców) naszych bohaterskich złoli, ze wskazaniem na tandetnego wręcz generała. Generalnie jednak publiczność otrzymuje solidną słodko-kwaśną porcję rozrywki, która obejmuje mnóstwo humoru (może na początku Gunn serwuje zbyt wiele sucharów, potem jest coraz lepiej), wizualnie zachwycające kadry (w tym znakomite sygnalizowanie kolejnych “rozdziałów”), solidne sceny akcji i świetne efekty specjalne, rozbrajające interakcje pomiędzy postaciami, we właściwych momentach wypalające “strzelby nad kominkiem”, a wszystko to podkreśla dobrze dobrana energetyczna muzyka. A do tego odrobina prawdy o ludziach zaklęta w bezpretensjonalny żywy komiks. Wyszła smakowita cukierkowa makabreska z ludzkimi potworami w tle. Nic tylko iść do kina (i siedzieć aż do końca napisów). Premiera 6 sierpnia.