Titane, czyli Tytan. Lekki szarawy metal, odporny na korozję, o najwyższym stosunku wytrzymałości mechanicznej do masy, występujący też w meteorytach. Tytanowa płytka spaja zdruzgotaną czaszkę głównej bohaterki, która sama jest niczym ów materiał – twarda, potrzeba naprawdę wysokiej temperatury uczuć, by ją stopić; nietknięta zżerającym wpływem społecznych oczekiwań, co najwyżej niszczy sama siebie na własne życzenie i z impetem wbija się w emocje i wrażliwość widzów niczym rozpędzony meteoryt. Albo – jak kto woli – samochód, który okazuje się nader brutalną seksualną alegorią oraz całkiem skomplikowanym i wymownym symbolem relacji tudzież przenoszenia uczuć na obiekty zastępcze. Tytułowy tytan, który ratuje bohaterkę, przedłuża jej życie, jednocześnie stwarzając dla niej dodatkowe ryzyko śmierci i obłędu, pozwala reżyserce, a zarazem scenarzystce tej szalonej fabularnej podróży, zawrzeć szereg przeróżnych odniesień i przenośni, oddających dwoistą naturę zjawisk, ale też jedność przeciwieństw w każdym człowieku i wyjście poza, jak to się ładnie dziś mówi, jego binarnie, biegunowo rozumianą naturę.
Julia Ducournau, która uprzednio uraczyła nas specyficznie przyrządzonym Mięsem, dobrze się czuje, tworząc filmy na pograniczu dramatu i horroru, a w najnowszym utworze umieszcza również silny komponent surrealizmu i krwawego kryminału. Titane ogniskuje się na odjechanym (i jest to ostra jazda upiornym samochodem) body horrorze i dziwacznym, po trosze transhumanistycznym technothrillerze z elementami nieco onirycznej wersji cyberpunka (można by to określić mianem surreal punka), szczególnie w ostatnich scenach. Zawiera przy tym intensywnie epatujący groteską, choć trochę zbyt pobieżnie analizowany obraz psychiki bohaterki. Do tego tygla konceptów i form estetycznych dołożona została wyrazista, zaskakująco wręcz konwencjonalna opowieść o potrzebnie akceptacji, przynależności, miłości i głębokiej więzi, która wreszcie pozwala poczuć się potrzebną/potrzebnym. Ważnym składnikiem recenzowanego filmu jest sugestywny „esej” na temat alegorycznej figury odmieńca i rytualizacji form przeżywania płci, kulturowej tożsamości płciowej, kiedy to jej rekwizyty zmieniają się w znaną z historii żelazną (tytanową?) maskę, uniemożliwiającą rozpoznanie prawdziwej tożsamości. Jak również prawdziwego człowieczeństwa uwięzionego w pułapce straumatyzowanego ciała i stłamszonego przez szukającą wyjścia z życiowej pustki schorowaną psychikę. Jednakże nie jest to bynajmniej śmiertelnie poważna akademicka rozprawa – to krwawa przejażdżka absurdalnymi kolejami losu z nutką obscenicznej dekadencji i całkiem sporą liczbą komicznych momentów, zakończona nietypowym „crashem”.
Eros i Tanatos
Obraz Julii Ducournau rozpoczyna budzące niepewność i podskórny niepokój zbliżenie na wibrującą maszynerię samochodu, który zdaje się żyć własnym życiem, mrucząc coś do siebie, a może do siedzącej w jego wnętrzu dziewczynki imieniem Alexia, która głośno powtarza melodię silnika, doprowadzając swego ojca (Bertrand Bonello) do szału. Dlaczego niepokój? Kamera przesuwa się po przewodach i wichajstrach sugestywnie, w zasadzie erotycznie, już niejako przygotowując na orgię surrealistycznych zamysłów twórczyni. W wyniku następnych wydarzeń dochodzi do wypadku – a w głowie naszej bohaterki ląduje tytanowa płytka. Nie, nie część rozmruczanego pojazdu. Swoistym „cyborgiem” czynią ją lekarze, informując później ojca, również lekarza, że mogą wystąpić neurologiczne symptomy... Jednak rodzic, wyczuwając inność, obcość córki, a może po prostu nie potrafiąc dojść do ładu z samym sobą i swoimi uczuciami do wyraźnie niechcianego, nieakceptowanego i drażniącego dziecka, utrzymuje zimną, zdystansowaną postawę i odmawia uwagi, bliższego kontaktu, który mógłby coś wykazać. Tak czy inaczej, Alexia wychodzi ze szpitala i z czułością rzuca się na szyję... przepraszam, na szybę rodzinnego auta.
Kamera wraca z powrotem do postaci centralnej już lata później. Nową sekwencję akcji w Titane ponownie otwierają erotyczne obrazy. Tym razem nie ma subtelnie wytrącającej z równowagi kameralnej sceny, wchodzimy wprost w rozedrgany energią, buzujący muzyką klub z automobilowym show, śledząc plecy dziewczyny z blizną, przywodzącą na myśl fascynujące, turpistyczne dzieło sztuki. Wkrótce Alexia (Agathe Rousselle) zaczyna efektowny, wyuzdany taniec na masce cadillaca o karoserii w wymowne płomienie. Poznajemy bliżej codzienność owej fascynatki motoryzacji. W dzień wydaje się tracić żywiołowego ducha i snuje się smętnie po domu, wieczorami i w nocy zarabia jako tancerka – i musi się mierzyć z typowymi zagrożeniami w tej branży, czyli napalonymi „fanami”, co to nie chcą trzymać rąk i innych części ciała przy sobie. Bohaterka do mężczyzn specjalnie się nie garnie (a w każdym razie takie można odnieść wrażenie), a z kobietą, zresztą koleżanką po fachu, sobie nie radzi. Nie rozumie jej potrzeb, nie jest w stanie znieść jej dążenia do poufałości, odpowiedź na zaloty Justine (Garance Marillier) stanowi ten sam wzorzec psychologiczny co kompulsywna reakcja obronna na stalkera. Widać jednak, że w nieporadny, groteskowy sposób szuka wspólnoty – przyciąga ją uzupełnienie ludzkiego ciała... tytan, tytanowy piercing, a nie człowiek i jego genitalia. Tak jak tytan i chrom w samochodach, dla których człowiek zdaje się jedynie uzupełnieniem, jeszcze jednym organicznym trybikiem w maszynie. Potem sprawy się komplikują – Alexia musi salwować się ucieczką, gdyż wychodzą na jaw jej „neurologiczne symptomy”.
W jaki sposób ma przetrwać seryjna morderczyni, której fizys jest znane? Jak to zwykle bywa, potrzebne są przebranie i fikcyjna tożsamość. I jak to w filmach Ducournau bywa, wszystko podąży kuriozalną, straszną i jednocześnie strasznie śmieszną drogą. Obserwujemy więc Alexię, gdy zwraca ona uwagę na komputerowo spreparowane postarzone portrety zaginionych dzieciaków. Jej wzrok przykuwa młodociany Adrien. Później towarzyszymy bohaterce w łazience, gdy wykonuje „operację plastyczną” własnym sumptem (co u wielu osób budzi stres w organizmie), po to by oddać się w ręce policji, wcieliwszy się w czyjegoś zaginionego syna, i uciec w sprzyjających okolicznościach. Oczywiście bardzo naiwny to pomysł, ale... Vincent (Vincent Lindon), zrozpaczony stratą ojciec, ponad wszystko kochający – czy to swego syna, czy to tylko swoje o nim wyobrażenie – rozpoznaje „chłopaka” i zabiera go do domu. Stanowi to początek specyficznej, perwersyjnej oraz pełnej ukrytych metafor, niuansów i paralel relacji – oto jedna z wielu: płomienie na karoserii, Alexia żegna stare życie słupem ognia vs profesja Vincenta, który jest kapitanem straży pożarnej i którego trawią wewnętrzne płomienie, a rzeczywisty ogień hipnotyzuje, pozwala przeżywać na nowo, ale i oczyścić traumę. W rezultacie Alexia/Adrien odkrywa w sobie coś nowego, a widz/widzka ma ochotę nie tyle wyjść z szafy, co się w jakiejś schować, zarazem nie mogąc oderwać oczu od ekranu.
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!