Nintendo od początku rozpieszcza fanów Fire Emblem ze Switchem na podorędziu. Nowe anime szachy nie są wyjątkiem i z miejsca lądują na liście lektur obowiązkowych dla domorosłych taktyków.
W tym roku mija dwadzieścia lat od premiery Nokii N-Gage. Nie wiem, czy twórcy nowego Fire Emblem zagrywali się na tej telefono-konsoli i od niej zapożyczyli podtytuł, ale na pewno chcieli wrócić do przeszłości i uderzyć w nuty nostalgii. Fire Emblem Engage z jednej strony jest powiewem świeżości i technicznym krokiem ku przyszłości, a z drugiej prawdziwym hołdem oddanym długiej historii kultowej serii w stylu “The best of”.
Fire Emblem Engage to już czwarta gra z serii (nie licząc Tokyo Mirrage Sessions #FE Encore), która ukazuje się na Nintendo Switch. Ale druga – po Fire Emblem: Three Houses – strategia turowa, bazująca na kultowej marce, towarzyszącej konsolom Nintendo od ponad trzydziestu lat. Bardzo długa historia, mnogość odsłon, nostalgia – taki pakiet może odstręczyć niejednego od Fire Emblem Engage, kto nie ma doktoratu z przygód anime wojowników w fantastycznych światach. Na szczęście najnowsza część serii jest nie tylko bardzo przyjazna dla nowicjuszy, ale także pod wieloma względami najlepsza ze wszystkich dotychczas wydanych.
Fabularnie trzeba jedynie wiedzieć, że rzecz dzieje się w fantastycznym świecie podzielonym na cztery królestwa. Tysiąc lat temu stoczono tu wielką bitwę, w której Divine Dragon (Boski Smok, a raczej Smoczyca) pokonał Fell Dragona. Dziesięć wieków później pieczęć Upadłego Smoka zaczyna słabnąć, co ma doprowadzić do jego przebudzenia. Jednocześnie swoje oczy po długim śnie otwiera Alear – potomek Divine Dragona, który musi zebrać dwanaście pierścieni i przywrócić pokój na kontynencie Elyos.
W Aleara wciela się gracz, który na początku tradycyjnie wybiera płeć i może zmienić imię swojemu awatarowi o niebiesko-czerwonych włosach. Po przebudzeniu oczywiście niczego nie pamięta, ale z pomocą przychodzą gadatliwe postacie, które szybko nakreślają sytuację i towarzyszą Alearowi/Alearze w pierwszych bitwach.
GramTV przedstawia:
Fire Emblem Engage bazuje na klasycznym modelu strategii turowej z poruszaniem się po mapie imitującej szachownicę. Jeżeli graliście w którąś z poprzednich odsłon serii, poczujecie się jak w domu. Fundamenty pozostały niezmienione: kierujemy oddziałem zróżnicowanych jednostek, które reprezentują różne klasy (rycerz, jeździec, mag, łucznik itp.). Każdy żołnierz ma swoje mocne i słabe strony, widoczne w systemie walki nawiązującym do klasycznej zabawy papier-kamień-nożyce. Z tym że w Fire Emblem miecz bije topór, topór pokonuje lancę, a lanca ma przewagę nad mieczem. Rodzajów broni/ataków i zależności jest oczywiście znacznie więcej, ale wszystko sprowadza się do doskonale znanego schematu, który w mniejszym lub większym stopniu ewoluował na przestrzeni lat.
W przypadku Fire Emblem Engage największą nowością jest tytułowy mechanizm Engage, który można przetłumaczyć jako “angażowanie się”, ale także jako “zaręczyny”. I w grze oba te znaczenia mają swoje odzwierciedlenie. Zbierając wspomniane pierścienie (Emblem Rings) możemy bowiem przywoływać do pomocy postacie z uniwersum Fire Emblem, które staną u naszego boku w walce. Taki “narzeczony” (lub “narzeczona”) bardzo mocno “angażuje się” w całą zabawę. Na pierwszy rzut oka ten system może się kojarzyć z tworzeniem par na polu bitwy w Fire Emblem Awakening. Pomocnik w Engage bardziej przypominał mi jednak walki w serii Persona.
Przywołana postać może przede wszystkim pomóc nam swoimi statystykami, bronią, zdolnościami, atakami itp. Można jednak pójść o krok dalej i dokonać swoistej fuzji dwóch istot. W takiej sytuacji zmienia się nie tylko nasza skuteczność na polu walki (i to bardzo), ale także wygląd. Najfajniejsze jest to, że nie tylko Alear jest “władcą pierścieni”, który przywołuje Lorda z przeszłości. Od pewnego momentu także inni członkowie naszej drużyny mogą nosić tę niezwykłą biżuterię i zmieniać się w arcybohaterów. Cała zabawa polega na tym, by umiejętnie łączyć ich w pary, sprawdzać efektywność fuzji w danej sytuacji. A także podziwiać wizualne mieszanki poszczególnych bohaterów.
Gra już do mnie jedzie. Na początku byłem bardzo sceptycnie nastawiony, bo uważam że FE za bardzo poszły w stronę randkowych simów. Za dużo niepotrzebnego fanserwisu, nawet jak na japońskie standardy. Ale poczytałem, pooglądałem i stwierdziłem że podoba mi sie to co widzę.
Jakież było moje zdzwienie gdy okazało się że (podobno) elementy simowe są ograniczone względem ostatnich części (są dalej, ale nie ma już np. ślubów, dzieci, herbatek itd). I teraz śmieszna sytuacja - w części recenzji (co widzimy nawet po tej) Engage za to skarcono - bo przecież wszyscy kochamy FE za elementy sim i to te elementy "uratowały serie" (nie do końca, ale to już temat na inną okazję)! W sumie w Three Houses to już miałem tego po dziurki w nosie. A tu się okazało że sporo graczy, tak jak ja, ucieszyło się że ograniczono te elementy, bo tak jak mnie te elementy wkurzają wielu ludzi :D Mozę się okazać, że gra będzie przez to nieźle oceniana. Mało sim = ja jestem w niebie i oby gra okazała się spoko bo tęsknie za FE z czasów WII i DS-a :)