Matrix powraca dwie dekady później – w nieco innej, dość specyficznej odsłonie, lecz kontynuując historię, którą znamy z trylogii.
Matrix powraca dwie dekady później – w nieco innej, dość specyficznej odsłonie, lecz kontynuując historię, którą znamy z trylogii.
Kultowy dziś Matrix z 1999 roku, dzieło Wachowskich, był nie tylko powiewem świeżości w kinematografii, łącząc frenetyczną strzelaninę i efektowną młóckę inspirowaną filmami Wuxia z ładunkiem filozoficznym (czy popfilozoficznym, jak twierdzą co bardziej złośliwi), który skłaniał do zastanowienia się nad sprawami pozornie prostymi i oczywistymi, wykraczającymi poza filmowe kategorie estetyczne. Ułatwił to fakt, że obraz ten i dwie kolejne części opierają się na wygodnej strategii braku jednej oficjalnej egzegezy treści trylogii, można więc dywagować nad jej znaczeniem ile dusza zapragnie. Wspomniane kontynuacje z 2003 roku – Matrix Reaktywacja i Matrix Rewolucje – dzięki różnym smaczkom i onelinerom po latach robią zdecydowanie lepsze wrażenie niż w momencie premiery, kiedy budziły nieuchronne rozczarowanie tym, że „to już nie to samo”, historia zmieniła ton i rytm, tracąc element nowości i kreując inne elementy mitologii, aniżeli pragnęli widzowie. Trylogia doczekała się wielu analiz, stając się nawet obiektem lub swoistym katalizatorem światopoglądowych sporów (vide ironiczne w swym wydźwięku zdominowanie użycia terminu „czerwona pigułka” przez środowiska, które dla sióstr Wachowskich są kwintesencją Matriksa, dla tamtych zaś Wachowskie i ich punkt widzenia na rzeczywistość reprezentują zło wcielone, co stanowi kolejne potwierdzenie, że życie pisze najlepsze scenariusze). Matrix Zmartwychwstania, czwarta odsłona stworzona przez Lanę Wachowski we współpracy z Davidem Mitchellem (znanym polskim czytelnikom i czytelniczkom głównie z książek Atlas chmur, Czasomierze, Widmopis) i Aleksandarem Hemonem, całkiem interesująco wykorzystuje uprzednio poruszone wątki, ciągnąc dalej opowieść, a zarazem oferując inną, nieco przewrotną formę.
Jak zatem prezentuje się Matrix IV?
Thomas Anderson (Keanu Reeves) ma kłopoty. Dla postronnych jest uosobieniem sukcesu – osobą rozpoznawaną, sławnym twórcą niesamowitej gry mającej wielki wpływ na popkulturę (w tym świetle Matrix Awakens, udające grę tech-demo silnika Unreal 5, jest swoistym mrugnięciem okiem), działającej na wyobraźnię ludzi ze świata przedstawionego. Niestety, poza problemami natury psychicznej, które mozolnie próbuje rozwiązać z pomocą terapeuty (Neil Patrick Harris), napotyka trudności w pracy. To nie tylko brak weny w związku z nową grą Binary – nagle dzieją się dziwne rzeczy, na przykład traci istotne dane, służące jako środowisko do rozwoju różnych iteracji projektu, bazujące na jego opus magnum, czyli grze Matrix. Ponadto niczym grom z jasnego nieba spada nań wiadomość, że prace nad zakończoną, kompletną przecież trylogią, od której już się „uwolnił”, a która sporo go kosztowała, koniecznie mają zostać wznowione... i to z jego udziałem. Zwierzchnik (Jonathan Groff) nie pozostawia mu w tej sprawie złudzeń. Musi znosić team kreatywnych i menedżerów, w tym życzliwego, ale irytującego ni to asystenta, ni to superwajzora Jude’a (Andrew Lewis Caldwell). Pewną pociechę, dziwną ulgę (a zarazem niepokój) przynosi mu fakt, że od czasu do czasu widuje w kawiarni interesującą, atrakcyjną kobietę (Carrie-Anne Moss). Cóż z tego, kiedy przez długi czas nie znajduje w sobie odwagi, by się do niej odezwać...
Nadchodzi jednak czas zmian. Znów pojawia się szansa, by podążyć za białym królikiem, choć jak to w Matriksie – w istocie złudny to wybór. Przebudzeni z różnych względów cały czas hakują Matriksa. Pewnego razu Bugs (Jessica Henwick) i jej załoga znajdują istny skarb, coś wręcz niewiarygodnego, co odmieni nie tylko ludzkie życie. Odkrywają „króliczą norę”, w której tkwią możliwości zmiany oblicza Krainy Czarów.