Apokalipsa bez apokalipsy, movie bez heist
Armia umarłych otworzyła Netflixowi zupełnie nowe uniwersum skupione wokół apokalipsie zombie. Pierwszy z filmów od Zacka Snydera okazał się ogromnym sukcesem, który jedynie potwierdził dobrą decyzję o zaplanowaniu dwóch spin-offów jeszcze przed premierą. Ta franczyza miała ogromny potencjał, który mógł zostać wykorzystany w gatunkowych produkcjach, nieskupiających się jedynie na nierównej walce z zombiakami. Jednak budując uniwersum, trzeba pamiętać o zachowaniu pewnych wspólnych punktów, które pozwolą powiązać wszystkie produkcje w jeden wspólny i przede wszystkim spójny świat. Tego w Armii złodziei brakuje, który to film nie sprawdza się ani jako prequel do Armii umarłych, ani tym bardziej autonomiczne heist movie.Historia śledzi losy Ludwiga Dietera (Matthias Schweighofer) na krótko przed wydarzeniami z pierwszego filmu, który jest znudzonym życiem, nieszczęśliwym i samotnym pracownikiem jednego z banków w Bawarii. Ale Ludwig skrywa przed światem swój niezwykły talent do otwierania każdego sejfu, jaki kiedykolwiek powstał. Przed tym chłopakiem nie ma zamka, którego nie potrafiłby otworzyć, włącznie z legendarnymi sejfami stworzonymi przez Wagnera, zainspirowanymi muzycznym dramatem Pierścieniami Nibelunga. Dieter dołącza do grupy kilku włamywaczy dowodzonych przez atrakcyjną i niezwykle niebezpieczną Gwendoline (Nathalie Emmanuel) oraz jej kochanka Brada Craiga (Stuart Martin), uważającego się za pierwszoligową gwiazdę kina akcji. Razem z hakerką Koriną (Ruby O. Fee) i kierowcą Rolphem (Guz Khan), mają wykraść zawartość trzech sejfów Wagnera zlokalizowanych we Francji, Czechach i Szwajcarii. Dla Ludwiga to jedyna w swoim rodzaju okazja, aby z bliska poznać pracę swojego idola, a przy okazji się wzbogacić.
Na papierze Armia złodziei ma wszystko, aby być ekscytującym thrillerem z elementami kina postapokaliptycznego. Próbkę tego, jak film może wyglądać otrzymaliśmy w Armii umarłych, gdzie Dieter pod presją czasu i utraty życia rozpracowywał jeden z legendarnych sejfów, przy okazji dostarczając widzom masę śmiechu swoją nieporadnością i nieprzystosowaniem do przetrwania w świecie opanowanym przez zombie. Dlatego nie potrafię zrozumieć, co podczas produkcji Armii złodziei poszło nie tak. Film nie ma w sobie krzty pomysłowości i przebojowości swojego starszego kuzyna od Zacka Snydera. Począwszy od miałkiej i nieciekawej historii, przez niewykorzystanie z gatunkowych ram, po brak spójnej wizji na rozwinięcie głównego bohatera.
Zawodzi przede wszystkim ekipa, która nie ma startu do różnorodnej i charyzmatycznej drużyny z Armii umarłych. Każdy z bohaterów napisany jest grubą kreską, które oparte są na tylko jednej, dominującej cesze, zapewniającej im pożyteczność w zespole. Gwendoline nie tylko potrafi urzekać każdą napotkaną osobę, ale w razie zagrożenia skutecznie skopie cztery litery strażnikowi czy policjantowi. Podobne umiejętności posiada Brad Craig, który skłonny jest do większego ryzyka od swojej ukochanej. W obstawie jest również Korina, nieco ekscentryczna dziewczyna, która okazuje się najmniej istotna z całej grupy, dlatego twórcy poświęcili jej najmniej miejsca. Identycznie jak Rolphemu, który przy pierwszym poznaniu wydaje się najciekawszym bohaterem, ale szybko zostaje odsunięty na drugi plan.Jest jeszcze nasz nieszczęsny główny bohater, któremu ktoś najwyraźniej odebrał urok. Oczywiście to inny, mniej pewny siebie i bardziej zahukany bohater, niż w pierwszym filmie, dlatego też swojego strachu nie potrafi tak dobrze zamaskować, przez co pomimo braku konkurencji i tak staje się jednym z najmniej ciekawych postaci w Armii złodziei. Szkoda również, że twórcy zmieniają jego charakter, nie mając dobrego wytłumaczenia, dlaczego pomimo przeżycia przygody swojego życia, wciąż pozostaje tym samym zagubionym i wystraszonym szczeniaczkiem.