Historia pisze się na naszych oczach
Snyder Cut obrosło legendą do tego stopnia, że Warner Bros. nie miało wyjścia i musiało spełnić prośby fanów, aby umożliwić pierwotnemu reżyserowi dokończenie jego wersji Ligi Sprawiedliwości. Studio zdawało sobie sprawę, że wkrótce ten balonik urośnie do takich rozmiarów, że skończy się to katastrofą. Wraz z pojawieniem się w krajobrazie platform streamingowej nowego gracza, Warner wykorzystał okazję i ogłosił powstanie filmu ekskluzywnie dla HBO Max. Studio pozbyło się problemu, a serwis zyskał mocny punkt do przekonania ludzi, że warto na nich postawić. Sam byłem jedną z tych osób, która wspierała Snydera i chciała powstania jego wersji Ligi Sprawiedliwości. Choć wciąż tego nie żałuję, to teraz już wiem, że uniwersum DC Comics z góry było skazane na porażkę. Czy to Snyder, czy Joss Whedon, efekt jest niestety ten sam.
Reżyser otrzymał możliwość stworzenia takiego filmu, jaki od początku miał w planach. Już sam potężny czas trwania, wynoszący ponad cztery godziny, wskazuje na to, że Warner Bros. nie ingerowało zanadto w ten projekt. Nie mam wątpliwości, że Liga Sprawiedliwości byłaby zapewne efektowniejsza w kinie, szczególnie IMAX-ie, to dla Snydera rozwój platform streamingowych, który dokonał się w przeciągu ostatnich lat, okazał się błogosławieństwem. Umożliwiło mu dostarczenie swojej wizji tytułowej grupy bohaterów, bez potrzeby wycinania jakiejkolwiek sceny. Dlatego też nie dziwi, że początkowo studio wraz ze Snyder planowali wypuścić film w czterech odcinkach. I byłaby to dużo lepsza opcja, niż jeden tak długo film. Widać, to po samej strukturze, która lepiej sprawdza się w konwencji serialowej.
Snyder co prawda podzielił swój film na sześć rozdziałów oraz prolog i epilog, ale oglądając obraz ciągiem, na niewiele się to zdaje. Problemy, które występują już w pierwszych minutach filmu, wybrzmiewają przez cały seans, aż do niepotrzebnie rozciągniętego finału. Mamy więc do czynienia z natłokiem losowo powrzucanych scen, w których brakuje jakiejkolwiek ciągłości, o spójności nawet nie wspominając. Raz śledzimy losy Bruce’a Wayne’a, żeby po chwili trafić na wyspę Amazonek, następnie reżyser raczy nas krótkimi scenami z Cyborgiem czy Louis Lane, aby znów wrócić do dwóch głównych wątków, czyli zjednoczenia superbohaterów oraz zdobycia przez Steppenwolfa, głównego antagonisty, trzech potężnych artefaktów.
Pierwszy z wątków został kompletnie położony i zamiast ciekawej i wciągającej historii jednego człowieka bez supermocy, który namawia najróżniejszych metaludzi do przyłączenia się do jego drużyny, aby walczyć ze złem, dostajemy nudne i pozbawione polotu spotkania z przeciągniętymi scenami (takich jest wiele już z samym Aquamanem). Od początku powinien spoczywać tu gatunkowy ciężar, który w pewien sposób został naznaczony w Batman v Superman. Nie bez przyczyny reżyser poświęcił jednego z najpotężniejszych superbohaterów w uniwersum, aby teraz echa tego wydarzenia nie pobrzmiewały w tworzeniu drużyny. Ciężko nie oprzeć się wrażeniu, że Batman zbiera drużynę, bo ma taki kaprys, a nie dlatego, że obiecał nie dopuścić do ponownej próby zniszczenia świata.
W filmie Whedona tytułowa ekipa działała prawidłowo. Avengersi to nie byli, ale też nie można było mieć większych zastrzeżeń i dobrze patrzyło się na ich wspólną walkę. Hasła o zjednoczeniu nie były więc wyssane z palca i znalazły swoje odzwierciedlenie w filmie. Tego samego nie można stwierdzić o produkcji Zacka Snydera, który kompletnie minął się z tym motywem. Oczywiście pada wiele słów, a „zjednoczenie” jest jednym z najczęściej używanych przez drużynę, ale za tym nie idą żadne czyny.