Kolejna część Naznaczonego trafiła do kin. Oceniamy, czy trzyma poziom pierwszej części, czy też bliżej temu do dwóch poprzedniczek.
Festiwal chamskich jump scare’ów
Horror to obok komedii romantycznej jedyny gatunek, w którym jakość schodzi na drugi plan. Seria Naznaczony jest tego najlepszym dowodem. Po mocnym otwarciu kolejne części nie potrafiły dorównać pierwszej, prezentując bardzo mizerny poziom. Chociaż kręcone były za niewielkie budżety, zbierały z kin ponad setkę milionów każdy. Nic więc dziwnego, że Blumhouse Productions nie pozwala Naznaczonemu przeminąć, gdyż to widzowie głosują portfelem, na to, co chcą oglądać w kinie i żadna opinia tego nie zmieni. A osobiście nie mam dobrego zdania o Naznaczonym: rozdział 3 i Ostatnim kluczu, które nie broniły się nawet filmowym warsztatem. Miałem jednak spore nadzieje wobec nowego filmu, za który tym razem odpowiada debiutujący w roli reżysera Patrick Wilson. Powrót do znanych bohaterów automatycznie powinien podnieść i tak bardzo nisko zawieszoną poprzeczkę. Niestety Naznaczony: Czerwone drzwi powiela wiele błędów poprzedniczek, stając się najmniej potrzebną kontynuacją w 2023 roku.
Minęło dziesięć lat od kiedy Josh Lambert (Patrick Wilson) uratował swojego syna Daltona (Ty Simpkins) przed potworami zamieszkującymi Otchłań. Obaj jednak coraz mocniej zaczynają odczuwać, że mają lukę w pamięci, jakby ktoś wymazał im wspomnienia. Wyjazd na studia nastolatka staje się powodem do zacieśnięcia więzi z ojcem, który teraz prowadzi swoje własne życie, spotykając się z dziećmi tylko co drugi weekend. Zarówno Josha, jak i Daltona zaczynają nawiedzać tajemnicze postacie rodem z koszmarów. Niezależnie od siebie próbują dowiedzieć się, co stało się przed wieloma laty i odkryć naturę ich przerażających wizji. Nie wiedzą, że drzwi do astralnego wymiaru ponownie zostały otwarte, a zagrażające im potwory przedostające się do naszego świata, nie są jedynie wytworem ich wyobraźni.
GramTV przedstawia:
Problem w tym, że Naznaczony: Czerwone drzwi nie ma w zasadzie nic do zaoferowania poza toną jump scare’ów. Wyraźnie widać, że twórcy nie mieli pomysłu na powrót tych bohaterów i po całkiem obiecującym początku, otrzymujemy jedynie festiwal nieudolnych prób straszenia widza najtańszymi i najbardziej tandetnymi sztuczkami. Nikt nie próbuje tu budować żadnej atmosfery, czy tym bardziej tworzyć napięcia, jakiejkolwiek tajemnicy, aby jump scare’y działały na wielu poziomach, nie tylko tym najbardziej prymitywnym. Niestety przez brak fabuły, w piątej części Naznaczonego mamy do czynienia z przechodzeniem z jednej „strasznej sceny” do drugiej, bez większego ciągu przyczynowo skutkowego.
Rozczarowują również widziane przez bohaterów potwory, które bardziej śmieszą, niż przerażają. Broni się wyłącznie prawdziwa gwiazda filmu, czyli kultowy czerwony demon, który wygląda, jakby uciekł wprost z planu Gwiezdnych wojen: Mrocznego widma. Ale jest go na tyle mało, że bez trudu można przeoczyć ujęcia z jego udziałem, po prostu mrugając w nieodpowiednich momentach. Zamiast tego otrzymujemy ducha, który bardziej obrzydza, niż straszy, a także inne anonimowe zjawy, które jak szybko się pojawiają, tak błyskawicznie znikają.