Na tegorocznej edycji Azjatyckiego Festiwalu Filmowego Pięć Smaków przypomniano obsypany nagrodami koreański blockbuster monster movie z 2006 roku.
The Host: Potwór (The Host) przemknął się w 2007 roku przez polskie kina bez większego rozgłosu. Tak bywało z filmami dystrybuowanymi przez Gutek Films, nim firma dogadała się z większymi sieciami kinowymi. Na serwisach aukcyjnych można dopaść mniej lub bardziej przechodzone DVD, ale nakład też nie był zbyt duży. Szkoda, bo to przewrotny monster movie, międzynarodowy przebój wyprodukowany za 12 miliardów wonów (11 milionów dolarów), który zwrócił się dziewięciokrotnie. W samej Korei Południowej kina odwiedziło 13 milionów osób. Film wyreżyserował (i współtworzył scenariusz) Bong Joon-ho, twórca, którego możecie kojarzyć choćby z głośnego filmu Parasite czy kinowej adaptacji komiksu Snowpiercer. Fabuła opowiada o zwykłej rodzinie, która zostaje wplątana w wydarzenia związane z pojawieniem się w Seulu krwiożerczego potwora, atakującego bulwary nad rzeką Han. Specyficzne podejście do gatunku monster movie kupiło zarówno krytyków, jak i widzów, co nie jest prostym wyzwaniem…
Prezent od Wujka Sama
Znając dorobek reżysera, łatwo się domyślić, że nie byłby on w stanie nakręcić zwyczajnego monster movie. The Host: Potwór, choć od strony rzemiosła stanowi solidne kino gatunkowe, zawiera też inne warstwy. Pomysł na film bazuje na autentycznym wydarzeniu, które w pierwszej połowie pierwszej dekady XXI wieku rozgrzewało koreańską opinię publiczną do czerwoności. Otóż w lutym roku 2000 z amerykańskiej bazy, zlokalizowanej zresztą w centrum Seulu, spuszczono do rzeki Han prawie sto litrów formaldehydu (częściowo zneutralizowanego chemicznie). Decyzję tę podjął Albert McFarland, cywilny pracownik US Army zarządzający kostnicą, wykorzystując do tego koreańskich podwładnych pomimo ich sprzeciwu. Gdy Bong Joon-ho pisał scenariusz, główny winowajca doczekał się akurat śmiesznej kary pół roku odsiadki, ale dalej apelował, a USA proponowało zamknąć temat grzywną… 4 300 dolarów. Za zanieczyszczenie akwenu w centrum ponad dziewięciomilionowej stolicy sprzymierzonego kraju.
W filmie The Host: Potwór widzimy owo wydarzenie pokazane w przerysowany sposób. Amerykanin jest groteskowo cyniczny i pozostaje głuchy na całe tyrady koreańskiego podwładnego, dotyczące ochrony środowiska i zagrożeń ekologicznych. Oczywiście inaczej niż w życiu chemikalia nie zostają poddane nawet owej wstępnej neutralizacji, a na dodatek skażenie doprowadza do powstania zmutowanego wodno-ziemnego potwora. Elementów kąśliwego komentarza polityczno-społecznego jest więcej. Południowokoreański rząd jest nieudolny, działania służb chaotyczne, bezduszne i źle wymierzone. Oficjele trzymają się kurczowo swoich decyzji, nawet gdy już doskonale wiedzą, że podjęli je na bazie błędnych przesłanek. Ba! Robią wszystko, by do tego błędu się nie przyznać, wykorzystując do tego nawet bohaterskiego amerykańskiego żołnierza (tak, nie wszyscy Jankesi są durni i źli, wystarczy, by byli z niższej kasty społecznej, o której Bong Joon-ho uwielbia opowiadać).
Znalazło się też w obrazie The Host: Potwór miejsce na aluzję do innego wówczas gorącego problemu. Powoli zbliżało się zakończenie gigantycznego procesu, w którym około 20 tysięcy obywateli Republiki Korei domagało się odszkodowań od firm Monsanto i Dow Chemical. Chodziło o zniszczone zdrowie południowokoreańskich żołnierzy i personelu cywilnego, wystawionych w czasie wojny wietnamskiej na działanie czynnika pomarańczowego, czyli słynnego Agent Orange. Herbicyd ten masowo rozpylano w Wietnamie, by oczyścić z roślinności obszary przyszłych działań bojowych. Miał być nieszkodliwy dla ludzi, ale okazało się, że jednak zawierał sporo dioksyn… W filmie WHO i Amerykanie planują zabić monstrum za pomocą prototypowego środka o działaniu zabójczym dla wszelkich organizmów, elegancko nazwanego Agent Yellow. Swoją drogą, gdy był on już w postprodukcji, Koreański Sąd Apelacyjny nakazał tym dwóm amerykańskim koncernom wypłacić 62 miliony dolarów rekompensaty w sumie dla 6,8 tysiąca poszkodowanych. Do dziś nikt spośród nich tych pieniędzy nie otrzymał…
Ogólnie większych i mniejszych prztyczków politycznych Bong Joon-ho w swej produkcji nie szczędził, ale cześć jest trudno wyłapywalna dla przeciętnego widza czy widzki spoza Republiki Korei (na przykład dlaczego na studiach zdobywa się umiejętność robienia koktajli Mołotowa), na dodatek po prawie dwóch dekadach kontekst niektórych uleciał jak łezka od rzęs. Kilka z tych, które zostały wymierzone w USA, doprowadziło do bardzo nietypowej sytuacji: The Host: Potwór doczekał się oficjalnej laudacji od rządu Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej. Chcielibyśmy zobaczyć minę reżysera, gdy się o tym dowiedział…
Rodzina konfliktem silna w groteskowym świecie
Bong Joon-ho wręcz kocha przedstawiać bohaterów niejednoznacznych, przedstawicieli klasy niższej i średniej znajdujących się na życiowej równi pochyłej. Takich, których z wielu względów chciałoby się wrzucić do szuflady z napisem „patologia społeczna” i mieć święty sposób z oceną ich cech, postępowania, moralnych wyborów. Nie trzeba jednak długo oglądać żadnej prezentowanej przez twórcę historii ani silić się na szczególnie wnikliwą analizę, by zobaczyć, że sprawa nie jest prosta, a postacie niekoniecznie zasługują na pogardę czy drwiny ze strony publiczności, a zarazem świata, w którym zostały umieszczone. Bong Joon-ho kocha bowiem również wydobywać z nich człowieczeństwo, pokazywać, jak bardzo są niedoceniane przez otoczenie i samych siebie, okazując im zrozumienie (a nawet sympatię) także w chwilach, gdy naprawdę o to trudno, i zachęcając do tej postawy widzów. Rodzina, tkanka społeczna i groteskowe sytuacje społeczno-polityczne zobrazowane w filmie The Host: Potwór w pewnym sensie sygnalizują wątki przyszłego oscarowego Parasite’a – zresztą i w jednym, i w drugim przypadku można bawić się żonglowaniem, kto i kiedy staje się odzwierciedleniem tytułu (tu warto zaznaczyć, że anglojęzyczny tytuł – The Host – oznacza żywiciela...).
Ukazana tu rodzina Park (trzecie co do popularności nazwisko w Korei Południowej, odpowiednik polskich Wiśniewskich) to... nieudacznicy i pechowcy. Ojciec rodziny Hie-bong (Byun Hee-bong) ma małą knajpkę na brzegu rzeki Han i ledwie wiąże koniec z końcem. Zatrudnia tam syna Gang-Doo (Song Kang-ho, jeden z ulubionych aktorów tego reżysera), czyli prostodusznego abnegata, który sprawia wrażenie opóźnionego w rozwoju, a na pewno cierpi na narkolepsję. Jest też córka Nam-Joo (znana z wielu rewelacyjnych ról Bae Doona) – utalentowana, olśniewająca łuczniczymi umiejętnościami, ale za to mająca spory problem z podejmowaniem decyzji sportsmenka. No i drugi syn – wyszczekany Nam-il (Park Hae-il), który jako zdolny absolwent uczelni powinien był osiągnąć sukces, a jednak nie może znaleźć pracy. Aż trudno uwierzyć, że w tej rodzinie jest także ktoś taki jak rezolutna, błyskotliwa i urocza Hyun-seo (Ko Ah-sung), trzynastoletnia córka... tyleż pociesznego, co odstręczającego Gang-Doo. Bohaterowie produkcji The Host: Potwór na pierwszy rzut oka sami odpowiadają za swoją sytuację życiową i do pewnego stopnia tak jest, jednakże obrazują też tych, którzy nie zareagowali wystarczająco szybko i zostali pozostawieni sami sobie w sytuacji gospodarczej, na którą nie mają wpływu. Co gorsza, nie miał go również nieudolny rząd z czasów, w których rozgrywa się fabuła (w poszczególnych scenach zawarty jest nader złośliwy komunikat o kryzysie gospodarczym i politycznym w ówczesnej Korei Południowej). Ponadto cechą charakterystyczną Parków są nieustanne (i wielce zabawne) kłótnie, jedynie Hie-bong od czasu do czasu usiłuje okiełznać waśnie. Lecz ta rodzina konfliktem silna paradoksalnie bardzo się kocha, co więcej będzie musiała wspólnie stawić czoła tragedii, a ich napędzana furią współpraca doprowadza widza/widzkę do łez ze śmiechu. A w paru momentach może wywołać łezkę w oku lub gulę w gardle.
Bong Joon-ho rozbraja wstępem do ataku zmutowanego potwora i jego malowniczym przeprowadzeniem, kiedy to groza miesza się z czarnym humorem i absurdalnym slapstickiem. Scena otwierająca wyżej wymieniony obrazuje ludzką głupotę w stanie czystym. Gawiedź obserwuje dziwacznego stwora wiszącego pod mostem (tak, twórca The Host: Potwór nie bawi się w kreowanie aury tajemniczości, nie o to tu chodzi), a gdy ów znika pod wodą, prowokują go, by się wynurzył. Jedna z osób stwierdza autorytatywnie, że to był... delfin amazoński i pewnie sobie odpłynął. Cóż, „delfin amazoński” wychodzi na brzeg, rozpoczyna się panika i radosna jatka. Gang-Doo chwyta córkę za rękę i rzuca się do ucieczki, co z kolei daje początek obłędnie zrealizowanej komediowo-horrorowej sekwencji, a należy zaznaczyć, że jest ich w tym filmie wiele. Kluczowym punktem zwrotnym dla rodziny Parków jest fakt, że Hyun-seo zostaje schwytana przez potwora, a ludzie, którzy tego feralnego dnia znajdowali się nad rzeką, są zabrani na kwarantannę przez funkcjonariuszy wojska i policji. Trafiają tam również Gang-Doo i jego ojciec, wkrótce dołącza do nich pozostała dwójka, by opłakiwać dziewczynkę. Jak należałoby się spodziewać, cała rodzina zostaje uwięziona w placówce. W dodatku okazuje się, że uznana za martwą Park Hyun-seo wcale martwa nie jest. Niestety, nikt nie chce uwierzyć Gang-Doo i reszcie, twierdząc, że ojciec dziewczynki z rozpaczy postradał zmysły. Rodzina ma tylko jedno wyjście – uciec i na własną rękę uratować trzynastolatkę, która toczy walkę o przetrwanie.
Zarówno to, co dzieje się w opętanej duchem biurokracji, a zarazem rozpaczliwej nieudolności placówce, jak i potem, w trakcie ratunkowej eskapady Parków, stanowi oszałamiające wrażeniami połączenie monster movie, horroru, satyry, dramatu i operującej różnymi stylami komedii. Groteskowy świat, w którym ciężko spodziewać się uczciwości, lojalności i koleżeństwa, a jeśli już, to nadchodzą z nieoczekiwanej strony, jest gorszy niż groteskowy potwór. Bong Joon-ho zresztą nie otacza swego potwora nimbem tajemnicy, tylko wprost mówi o efekcie ubocznym ludzkiego egoizmu, głupoty i rozkoszowania się władzą. Potwór doskonale koresponduje z tym, co się dzieje w otoczeniu Parków. Bawi się swymi ofiarami – podobnie jak funkcjonariusze i naukowcy, którzy urządzają sobie grilla, nie przejmując się cierpiącymi obok ludźmi, i dla których sytuacja stanowi pretekst do wszelakich testów, a błędy przecież zawsze można, a nawet trzeba zatuszować. Gang-Goo z niezgrabnego głuptaka awansuje na bohatera rodem z wyobraźni Kawki. I tak wbrew wszystkim i wszystkiemu, niedoceniany bohater (choć przecież od początku był jednym z niewielu, którzy próbowali powstrzymać monstrum) wraz ze swą skonfliktowaną, a jednak zjednoczoną rodziną walczy do końca.
GramTV przedstawia:
Kieszonkowy kaijū
Od strony realizacyjnej Bong Joon-ho postanowił również zboczyć ze ścieżki wydeptanej przez wielkie łapy Godzilli i King Konga. Potwór z jego filmu nie łapie się w żadną z dwóch podstawowych kategorii: to zwierzęcy mutant (ryba z łapami), czyli nie kaijin, ale gabarytami trudno go zaliczyć do dai-kaijū. Zresztą możemy go zanalizować i opisać, bo w obrazie The Host: Potwór złamano kolejną złotą zasadę, czyli zrezygnowano z powolnej ekspozycji kaijū, o którym się opowiada. Bardzo szybko widzimy bestię w pełnej krasie, i to w słoneczny dzień. Rozmiar ma skromny jak na swoją kategorię, bo porównywalny do czołgu. Tyle że nie rusza się jak czołg, jest piekielnie zwinna i szybka. Potwór dziś wciąż wygląda bardzo dobrze, bo Bong Joon-ho postanowił skorzystać z usług nowozelandzkiej firmy Wētā Workshop, prawdziwych mistrzów efektów praktycznych.
Kolejną ciekawą decyzję stanowiła niemal całkowita rezygnacja z ujęć kręconych w studiu. Podobno stworzono tylko jeden specjalny plan – leże potwora. Resztę filmowano w rzeczywistych lokacjach, czyli przede wszystkim w okolicach mostu Wonhyo Bridge, w tym na nadrzecznych bulwarach, będących popularnym miejscem wypoczynku mniej zamożnych seulczyków. To kolejny powód, dla którego film The Host: Potwór w zasadzie się nie zestarzał wizualnie. Cyfrowe efekty są w nim niemal nieobecne, dyskretne (za ich wykonaniem stała kolejna legenda branży – nieistniejące już kalifornijskie studio The Orphanage). Swoją drogą, korzystanie z zagranicznych speców dziś zapewne nie byłoby potrzebne, gdyż od tamtego czasu południowokoreańska branża filmowa rozwinęła się wręcz niesamowicie, doszlusowując do ścisłej światowej czołówki.
Filmowanie w sercu miasta nadaje produkcji The Host: Potwór tyle autentyczności, ile to jest możliwe w wypadku monster movie. Kamera pięknie portretuje Seul i jego zwyczajnych mieszkańców, ale bez słodzenia, bo Bong Joon-ho zabiera nas też w miejsca niespecjalnie turystyczne tudzież pokazuje różnych ludzi, w tym takich, do których na ulicy raczej byśmy nie podeszli. Obraz uzupełnia pomysłowa – chwilami delikatna, chwilami wręcz jarmarczna, a przez większość seansu dynamiczna i porywająca – ścieżka dźwiękowa, którą stworzył Byung-woo Lee.
Co istotne, The Host: Potwór ma mnóstwo cech nietypowych dla gatunku monster movie, ale charakterystycznych dla południowokoreańskiej kinematografii. Żal przechodzi w kuriozalny humor, groza zaczyna śmieszyć, a to, co śmieszne, zaczyna budzić grozę. I w przeciwieństwie do tego rodzaju filmów z naszego kręgu kulturowego... Ale nie, lepiej zobaczcie sami. Niestety jak na razie okazja na wielki ekran jest już tylko w środę 20 listopada, ostatniego dnia 18. Azjatyckiego Festiwalu Filmowego Pięć Smaków o godzinie 18:15 w warszawskiej Kinotece (w wersji online festiwalu tego akurat filmu nie ma).
7,5
Pomimo upływu czasu ta zmutowana ryba wciąż dobrze smakuje
Plusy
Pomysłowe połączenie gatunków filmowych
Zmiany nastroju i nieoczekiwane rozwiązania
Warstwowy komentarz społeczno-polityczny, który zachęca do pogrzebania w historii
Rozbrajająca gra aktorska
Efekty praktyczne, a nie komputerowe
Świetnie zrealizowane sceny (zdjęcia, montaż)
Różnorodna ścieżka dźwiękowa
Minusy
Jednowymiarowe postacie Amerykanów i koreańskich funkcjonariuszy (niby zrozumiałe, ale choć jeden ciut bardziej skomplikowany by się przydał)
Chyba jeden z pierwszych obok Oldboya i Memories of Murder film, który mnie mocno wprowadził w tematykę (również z lekką pomocą koreańskiej muzyki). Przez chwilę myślałem, że chodzi o jakiś remake, o którym nie wiem :D