Siódma odsłona Transformers zadebiutowała na dużym ekranie. Oceniamy, czy nowe otwarcie dla serii jest lepsze od poprzednich filmów Michaela Baya.
Autoboty, do boju!
Dwie ostatnie części z głównej serii Transformers nie były, delikatnie rzecz ujmując, zbyt udane. Wiek zagłady i Ostatni rycerz pokazały, że marka potrzebuje nowego sternika i czas Michaela Baya już minął. Dobitnie podkreślił to spin-off o Bumblebee, który nie bez przyczyny jest najlepiej ocenianą częścią serii. Chociaż Paramount Picutures wciąż nie udało się uczynić z Transformersów uniwersum z prawdziwego zdarzenia, to nowym otwarciem dla marki miało być Transformers: Przebudzenie bestii. W tym celu zatrudniono reżysera Creeda II, aby wniósł franczyzę na zupełnie nowy poziom. Ale czy siódma już odsłona o przygodach robotów z dalekiego Cybetronu rzeczywiście jest lepsza od filmów Baya? To bardzo skomplikowane pytanie.
Maximale w ostatniej chwili uciekają ze swojego domu przed Unicronem (Colman Domingo) – pożeraczem światów, który żywi się planetami. Pod przewodnictwem Optimusa Primala (Ron Perlman) trafiają na Ziemię, gdzie w tajemnicy spędzają setki lat. Akcja przenosi się do 1994 roku, ery hip-hopu, Air Jordanów, Super Mario i Power Rangers. Były szeregowiec amerykańskiej armii Noah Diaz (Anthony Ramos) próbuje bezskutecznie znaleźć pracę, aby pomóc swojemu młodszemu bratu Krisowi (Dean Scott Vazquez) pokonać chorobę, kosztowną terapią. W końcu podejmuje się ryzykownej fuchy dla swojego znajomego, który zleca mu kradzież samochodu. Noah trafia na Mirage (Pete Davidson), jednego z Autobotów, którzy próbują wrócić na rodzimy Cybertron. Wraz z Optimusem Primem (Peter Cullen), Bumblebee i Arcee (Liza Koshy) wyruszają do muzeum archeologicznego, aby zdobyć klucz do portalu, który może zabrać ich do domu. W jego posiadaniu jest młoda badaczka Elena Wallece (Dominique Fishback), która przypadkowo uruchamia nadajnik. Jej tropem podąża również bezlitosny Scourge (Peter Dinklage), wysłannik Unicrona, który pragnie zdobyć artefakt, wykorzystując go do wyrwania swojego pana z kosmicznej pustki, aby znów mógł siać zniszczenie w całym wszechświecie. Na jego drodze stoją nie tylko Autoboty, ale również Maximale, które po wielu wiekach muszą wyjść z ukrycia i pomóc w pokonaniu ogromnego zagrożenia.
GramTV przedstawia:
Po standardowej rozróbie na początku filmu wraz z nakreśleniem stawki i przedstawieniem głównego zagrożenia, Transformers: Przebudzenie bestii przenoszą nas do pierwszej połowy lat 90., gdzie w głośnikach wciąż rozbrzmiewa Wu-Tang Clan, w telewizji lecą klipy Tupaca, a młodzież przed szkołą zagrywa się w Sonica i Super Mario Bros. Twórcy nie wykorzystują charakterystycznej szarej, brudnej i ponurej stylistyki lat 90., aż tak dobrze, jak zrobiono to z ejtisami w Bumblebee, ale pierwszy akt siódmej części Transformersów jest zdecydowanie najbardziej barwny, energiczny i całkiem udany elementem, tym bardziej w perspektywie pozostałej części filmu. Wtedy jeszcze można mieć nadzieję, że produkcja Stevena Caple’a Jr. nie będzie jednak taką porażką, jak dwie ostatnie odsłony serii w reżyserii Michaela Baya.
Niestety Transformers: Przebudzenie bestii to zrobiony bez żadnego polotu, wyobraźni i jakichkolwiek pokładów kreatywności blockbuster, który nudzi serwowaniem nudnych i odtwórczych scen akcji w niebezpiecznym nadmiarze, które w tej serii widzieliśmy już wielokrotnie. Jeżeli pamiętacie poprzednie części Transformersów, to Przebudzenie bestii niczym Was nie zaskoczy. Z jednej strony twórcy próbują jakoś urozmaicić swój film, nadając charakter swoim robotycznym bohaterom, ale to próba bez szans powodzenia. Ciężko przejmować się losem pozbawionych osobowości przerośniętych robotów, tym bardziej, gdy zwroty akcji i tani dramatyzm po prostu nie działają.