Każdemu zdarzają się wpadki, ale niektóre wpadki bolą mocniej. Nie da się tego inaczej ująć - jeden z najlepszych polskich reżyserów wypuścił szmirę.
Każdemu zdarzają się wpadki, ale niektóre wpadki bolą mocniej. Nie da się tego inaczej ująć - jeden z najlepszych polskich reżyserów wypuścił szmirę.
Oryginalne Wesele wyszło w idealnym dla siebie momencie. W 2004 roku weszliśmy do Unii Europejskiej, zaczynaliśmy czuć już jak wieją pierwsze podmuchy historycznej zmiany, jaka czekała na nasz kraj. Pierwsze z kolejnej zmiany, bo przecież dopiero co wychodziliśmy z poprzedniej, z trudnego okresu transformacji, która szerokie masy wepchnęła w nędzę tak głęboką, że wcześniej wydawała się nie do pomyślenia, ale pozwoliła też na stworzenie wysp szczęśliwości i dostatku, chociaż zbudowanych zwykle na hipokryzji, przemocy i brutalnej determinacji. W kolorowo-brudnym kalejdoskopie prowincjonalnego wesela Polacy mogli się przejrzeć, zadumać i zszokować szeregiem podobieństw do relacji we własnym otoczeniu, nawet jeżeli doprowadzonych do pewnych skrajności. Był to film mocny i mądry. Z kolei Wesele 2021 jest momentami mocnawe i nie za mądre. Dlaczego?
Największym zarzutem względem nowego filmu Smarzowskiego jest fakt, że reżyser/scenarzysta stawia po prostu błędne diagnozy. To co było aktualne kilkanaście lat temu w postransformacyjnej epoce w której debiutowało pierwsze Wesele, zupełnie nie przystaje do dzisiejszej rzeczywistości. Trzeba być zaczadziałym „boomerem”, żeby widzieć w prowincjonalnej rzeczywistości zezwierzęcenie i prymitywizm, który próbuje się widzowi wcisnąć do mózgu. Podobny brak wyczucia widać w całym szeregu współczesnych wątków, którymi raczy nas film. Przykładowo, wątek emigracji do Irlandii miałby sens gdyby rozpisać go w 2011 roku. Dzisiaj zwyczajnie jest niewiarygodny, nawet po doprawieniu go domniemaną potrzebą ucieczki od władczego, apodyktycznego ojca (który w gruncie rzeczy nie jest wcale taki najgorszy, nie rozumiem co się go tak wszyscy czepiają). Podobnie jak wkładanie w usta wizytujących Niemców frazesów sugerujących, że nieco brzydzi ich przebywanie w takim „dzikim” kraju. Sorry panie Smarzowski, te kompleksy zostawiliśmy już w większości za sobą.
Film pod pewnymi względami różni się od poprzedniej wersji, chociażby poprzez wprowadzenie drugiej płaszczyzny czasowej, która dotyczy okresu wojennego, a w szczególności relacji polsko-żydowskich. Były one w dużej mierze skomplikowane, a Smarzowski ledwie akcentuje pewne istotne wątki, podbijając inne, aby możliwie wpisać się w fajnopolacką narrację okładania ogółu Polaków antysemitycką pałką. Nie żebym był z tych, którzy twierdzą, że antysemityzmu w Polsce nie było, albo nie ma go teraz w śladowej ilości. Wręcz przeciwnie, historycznie jest to temat dosyć palący, co jednak można ukazać w sposób wiarygodny, a nie przerysowany i łopatologiczny. Prostota środków, metafor i zabiegów stylistycznych w nowym Weselu aż boli, czego najdobitniejszym przykładem niech będzie przeplatane kazanie w kościele, składające się z połączonej nagonki na Żydów w 1939 roku i na osoby LGBT w 2021 roku. Smarzowski wykłada nam tę analogię tak prostacko, używając zwrotów znanych z telewizji i polityki („tęczowa zaraza”, etc.), że w pewnym momencie miałem wrażenie, że oglądam raczej film Patryka Vegi, który przynajmniej nie kryje się z tym, że tworzy filmy prymitywne dla widzów o niewyszukanych gustach. Twórca Kleru czy Wołynia nie powinien walić obuchem w łeb, bo mu to nie przystoi.
Nigdy nie podejrzewałbym Smarzowskiego o to, że stworzy film zogniskowany na tani skandal, ale nie mogę oprzeć się takiemu wrażeniu w przypadku nowego Wesela. Sam reżyser mówiący o tym, że film miałby zostać „zakazany” nad Wisłą świadczy o tym, że podkręcanie atmosfery służyć będzie zwiększeniu oglądalności. Na ile to autentyczne, a na ile to element zagrywek marketingowych każdy może odpowiedzieć sobie sam. Ze względu na uprzednie zasługi twórcy dam wiarę temu, że on sam tego typu frazesy wygłaszał szczerze. Sęk w tym, że w filmie nie ma nic szczególnie oburzającego, nawet głośno omawiana już scena gwałtu knura na mężczyźnie nie robi żadnego wrażenia, chociażby z tego powodu że to jedynie zarys widziany przez sekundę na ekranie telefonu komórkowego. Gorsze rzeczy można zobaczyć na konferencjach rządowych.
Wesele nie jest jednak filmem zupełnie beznadziejnym. Sytuację ratują w szczególności dwa wątki: współczesny, którego głównym bohaterem jest miejscowy biznesmen Ryszard Wilk i częściowo historyczny, który przybliża nam drugowojenny wątek Antoniego Wilka (ojca pierwszego z wymienionych). Pierwszy z nich gna na złamanie karku przez bite dwie godziny, co chwila gasząc kolejne pożary, starając się jednocześnie uratować rodzinny biznes, wesele córki, walcząc z tajemniczym szantażystą, łapiąc kilka srok za ogon i starając się nie dostać od tego wszystkiego szału. W pewnym momencie miałem wrażenie, że reżyser miał ambicję stworzyć polskie Nieoszlifowane Diamenty. Poza tym Robert Więckiewicz jest w tej roli absolutnie doskonały i w mojej ocenie kradnie cały film. Z kolei wątek historyczny ma zasadniczą zaletę w postaci żydówki-Lei, granej przez Agatę Turkot, która stanowi jedyną sensownie napisaną postać żeńską w całym filmie, a poza tym ma niebagatelne walory edukacyjne.
Podsumowując, Wesele to zły film, który denerwuje tym bardziej, że widać po nim, że mógł być co najmniej dobry. Tytułowe wesele jest tutaj zupełnie niepotrzebne, a reżyser skupiając się na dwóch najlepszych wątkach miał szansę stworzyć przyzwoity obraz, nawet jeżeli nie będący najbardziej potrzebną w tej chwili w Polsce produkcją. Niestety, wydaje się że Smarzowski trochę za bardzo uwierzył w swoją sprawczość, warsztat i dziejową rolę współczesnego Stańczyka. Przykro oglądać, co tu dużo gadać.