Dawno w branży w grudniu nie dostaliśmy tak dużej i dobrej premiery. Jednocześnie po pewnymi względami złej i pełnej kontrowersji.
Dawno w branży w grudniu nie dostaliśmy tak dużej i dobrej premiery. Jednocześnie po pewnymi względami złej i pełnej kontrowersji.
Trzy dni grania, około 10 godzin na liczniku i masa wniosków - bardzo pozytywnych jak i równie złych. Dawno przechodzenie jakiejś gry nie zagwarantowało mi takiej amplitudy emocji. The Callisto Protocol raz było dla mnie jedną z najlepszych gier roku, aby za chwilę irytować bezmyślnymi decyzjami. Miłość i nienawiść wymieszane w grze łączącej klasyki gatunku z mocnymi skojarzeniami z najlepszymi produkcjami action adventure, nieprzeciętną brutalnością, ale i mnóstwem błędów - technicznych oraz designerskich. Wyszedł z tego produkt, który mocno podzieli społeczność graczy. Już zresztą dzień premiery przyniósł zalew negatywnych opinii rozczarowanych miłośników horrorów stęsknionych za rozgrywką na modłę Dead Space. Jeśli to kogoś zniechęciło do The Callisto Protocol, mam dobrą wiadomość - w rzeczywistości jest znacznie lepiej.
Wspomniane wyżej skojarzenia z action adventure to przede wszystkim sam początek gry. Zaczynamy jako Jacob, pilot statku, który musi dostarczyć ładunek. Z pozoru prosta, rutynowa robota, która ma zapewnić ogromne zyski. W trakcie dochodzi jednak do abordażu, a później rozbicia maszyny na skutej lodem planecie. Zamiast ratunku trafiamy do więzienia Black Iron. Wszystko dzieje się szybko i intensywnie. W tym momencie możemy się zastanawiać czy to nie czasem nowa produkcja Naughty Dog. Prolog budzi więc nadzieję na coś niezwykłego. Wizualnie gra prezentuje się wspaniale, animacje są perfekcyjne, podobnie jak gra aktorska. To aż kipi jakością. Chociaż później tak długich i dobrze wyreżyserowanych sekwencji już nie ma, od razu wiadomo jak ważną rolę w grze pełni historia. Faktycznie z czasem, zwłaszcza w drugiej połowie kampanii, nieco mi brakowało dialogów. Początkowo jeszcze regularnie obserwowaliśmy takie sekwencje, ale później ich częstotliwość zmalała. Mimo wszystko sposób pokazania i poprowadzenia historii to najwyższa półka.
Wróćmy do naszego więzienia. Twórcy podjęli słuszną decyzję i nie rozwlekali tego momentu. Ledwo trafiamy za kraty, a w okolicy już zaczyna się dziać coś bardzo złego. Nagle ludzie zamieniają się w dziwne monstra i atakują siebie nawzajem. Razem z napotkanym więźniem próbujemy się wydostać. O ile prolog zrobił na mnie ogromne wrażenie, od teraz zaczyna się wszystko co najgorsze w The Callisto Protocol. Otóż twórcy zdecydowali się na wprowadzenie nietypowego systemu uników. Zamiast wciskać przycisk musimy wychylać gałkę w jedną lub drugą stronę. Tym samym trzeba zapomnieć o wszystkich dotychczasowych przyzwyczajeniach z gier i robić coś z pozoru mało intuicyjnego. Efekt? Pierwsze kilka walk to był dramat. Ginąłem z niesamowitą częstotliwością. Piekielnie irytowało mnie to, że wróg musi dostać całkiem sporo ciosów, a ja ginę momentalnie. Szybko więc zapoznałem się z brutalnymi animacjami zgonów, których w grze jest całkiem sporo. W pierwszych godzinach rozgrywki miałem ich już jednak dość, bo nie potrafiłem sobie poradzić nawet mając przed sobą jednego wroga. W pewnym momencie aż zacząłem szukać informacji czy Striking Distance nie inspirowało się gatunkiem souls-like. Tylko tego by brakowało.
Mój poziom irytacji był tak wielki, że zacząłem żałować że zadeklarowałem napisanie recenzji. Wyobraźcie sobie moje odczucia. Podchodzę do wroga, rozpoczynam sekwencję mniej więcej trzech uderzeń, kończę ją, a on nadal trzyma się na nogach. Teraz to oczywiście on atakuje, a ja muszę sobie radzić z problematycznym unikiem (zwłaszcza, że jeden nie zawsze wystarczy). Potem druga, a nawet trzecia seria ciosów. Nie pomaga główny bohater, który rusza się jak wóz z węglem. Im dalej w las tym gorzej. Wprawdzie znalazłem pierwszy pistolet, ale liczba naboi nie była zbyt duża. Niestety natrafiłem na kolejne problemy - bezmyślność level designu. Tak, bezmyślność. Gra początkowo jest trudna, nie wybacza błędów i wymaga zdobywania nowych umiejętności przy jednoczesnym odzwyczajeniu się od tego, co znamy z innych produkcji. Aby było jeszcze gorzej pojawiają się następujące sytuacje - idę korytarzem, trafiam na wroga i zabijam go. Oczywiście nie za pierwszym razem, a przy kolejnej próbie. Sukces, prawda? Otóż nie, bo nagle ktoś uderza mnie od tyłu. Tak, w The Callisto Protocol zdarzają się sceny, w których wróg magicznie pojawia się za naszymi plecami i zadaje śmiertelny cios.
Aby było jeszcze ciekawiej nie pomaga stopniowanie trudności. Twórcy tak przekombinowali, że ja czułem się zdezorientowany nawet w trakcie wyboru poziomu. Nazywają się one minimalna, średnia i wysoka ochrona. Ale ochrona czego? Brzmi jakby wysoka ochrona odnosiła się do bohatera, a więc to był najniższy poziom trudności. Niestety jest odwrotnie. Rozmawiałem o tym z jeszcze jedną osobą i oboje mieliśmy problem ze zrozumieniem intencji twórców. Niestety ten z pozoru najłatwiejszy wariant i tak jest dosyć wymagający. Szkoda, bo wiele osób zagrałoby w The Callisto Protocol dla atmosfery i historii, a wymagające spotkania z potworami mogą ich nieco odrzucić.