Ostatni sezon Narcos: Meksyk już za nami. Nie wiem czy ktokolwiek na niego czekał, ale ayy carramba nie było warto.
Ostatni sezon Narcos: Meksyk już za nami. Nie wiem czy ktokolwiek na niego czekał, ale ayy carramba nie było warto.
Pierwszy sezon Narcos, opowiadający historię słynnego Pablo Escobara było doskonałym dziełem parabiograficznym, które trochę niepotrzebnie sztucznie wydłużono, zamawiając pełen drugi sezon poświęcony wyłącznie Escobarowi. Trzeci sezon nieco rozruszał serię, która dostała jeszcze spin-off w postaci Narcos: Meksyk. Ten przyjął się wystarczająco dobrze, żeby twórcy wypuścili drugi sezon (średni), aż wreszcie trzeci i ostatni. Nie będę Was trzymał w niepewności – chociaż zdarzają się lepsze momenty, finał wizyty w kraju którego największym problemem jest fakt, że graniczy od północy ze Stanami Zjednoczonymi Ameryki Północnej, jest po prostu boleśnie rozczarowujący.
Do rzeczy więc. Świt meksykańskich karteli mamy już w trzecim sezonie za sobą. Człowiek, który zbudował pierwszy z nich i na zawsze zmienił handel narkotykami, mowa tutaj o Felixie Gallardo granym przez Diego Lunę, został złapany i nie odgrywa już żadnej roli na tym lukratywnym rynku, który częściowo sam stworzył. Pierwsze skrzypce odgrywają teraz postaci, które wcześniej mogły wydawać się jedynie drugoplanowymi graczami. O swoistą schedę po Gallardo walczy rodzina na której stoi Benjamin Arellano Felix (Alfonso Dosal), a także Amado Carrillo Fuentes (Jose Maria Yazpik), który zasłynął szeroko zakrojonym przemytem przy użyciu całej floty różnego rodzaju samolotów, skąd otrzymał pseudonim „Pana Niebios”. Oczywiście nie brakuje też wątku „policyjnego” (chociaż oczywiście w wykonaniu agentów DEA) z powracającym agentem Waltem Breslinem (Scoot McNairy).
Nowością w tym sezonie Narcos: Meksyk są wątki młodej dziennikarki, która próbuje przedrzeć się przez pancerz wspólnych zależności, krycia się nawzajem, układów zamkniętych i tym podobnych, aby w końcu powiązać w jakiś sposób umoczonych polityków z narkotykowymi kartelami, a także wątek młodego policjanta, który na swój cel bierze sprawę nikogo w Meksyku tego czasu nie obchodzącą – masowych wręcz morderstw kobiet z klas robotniczych, które padają ofiarą seryjnych morderców, grasujących niemal bezkarnie. Pierwszy z wymienionych oceniam jako tragicznie wręcz nudny, natomiast drugi naprawdę potrafi się spodobać, bo świetnie prezentuje bezwład struktur skarlałego państwa, któremu więcej przecieka przez palce niż udaje mu się złapać, a także obojętność całego społeczeństwa.
Mamy więc dwa nowe wątki, z czego jeden słaby, a drugi dobry. Mamy też dobrych cztery czy pięć wątków dotyczących poszczególnych osób powiązanych z handlem narkotykami: cyngli, pomocników, technicznych przemytników, młodych i gniewnych z nowego pokolenia, tak zwanych „narko-juniorów”, pojawia się na jakiś czas również wątek kartelu z Kolumbii, jest historia miłosna, słowem… mamy tutaj wszystko, skutkiem czego nic tak naprawdę nie jest porządnie poprowadzone. Przez większość czasu zastanawiałem się czy aby jesteśmy akurat w wątku z którego cokolwiek pamiętam, albo który cokolwiek mnie obchodzi. W większości przypadków odpowiedź brzmiała „nie”.
Jednym z niewielu elementów, którymi trzeci sezon wciąż dobrze stoi, jest klimat Meksyku, który zaprezentowano tutaj w całej palecie: od hacjend najbogatszego jednego procenta, przez względnie normalne życie dziennikarzy, problemy podupadających przedmieść, życie w topowych nocnych klubach i nędznych spelunach złożonych z blaszaków. Pewne efekty osiągnięte są tanimi i znanymi chwytami, jak legendarny już żółty filtr nakładany na obraz, ale skoro coś działa, to po co na wymyślać koło na nowo? Na plusik trzeba też zaliczyć urokliwą jak zawsze ścieżkę dźwiękową, na którą składają się wszelkiego rodzaju latynoskie numery, poprzetykane rozmaitymi klasykami.
Na swój sposób Narcos: Meksyk zaczęło przypominać kolejne odsłony serii Far Cry, które między sobą różniły się tak niewiele, że ciężko wręcz było dostrzec w którą obecnie gramy. Te same motywy, te same emocje, powtarzające się, albo bardzo podobne postaci. Nie ma co owijać w bawełnę, ostatni sezon jest po prostu nudny, a ja nie mogłem pozbyć się wrażenia, że chodziło głównie o wyciśnięcie resztek zainteresowania z koncepcji, która najlepsze lata ma już zdecydowanie za sobą. Jeżeli z jakiegoś powodu bardzo zależy Wam na tym, żeby powrócić do Meksyku, to nie jest to zupełnie tragiczny serial, aczkolwiek mnie takie dryfowanie bez pomysłu niezwykle zmęczyło.