Kultowa marka, świetny pomysł na rozgrywkę, niska cena. Brzmi jak przepis na sukces nowej gry? Może i tak, gdyby nie zaniedbano kilku innych podstawowych elementów.
Na początku sierpnia miałem okazję przetestować “sieciowy survival, jakiego jeszcze nie było”. Takim hasłem określiłem wtedy Dragon Ball: The Breakers. Grę, która wzięła mnie totalnie z zaskoczenia. W przeszłości grałem w różne produkcje bazujące na mangowym uniwersum Akiry Toriyamy – od klasycznych bijatyk 2D (pamiętacie Mugena DBZ?), przez trójwymiarowe naparzanki, po action RPG. Nigdy jednak się nie spodziewałem, że przyjdzie mi wcielać się w jednego z niedobitków, zwykłego mieszkańca ze świata Smoczych kul, próbującego uniknąć śmiertelnego ataku Frizera czy Cella.
A właśnie na tym, w dużym skrócie, polega zabawa w Dragon Ball: The Breakers. Najnowszej produkcji Bandai Namco, która robi zaskakujący użytek z popularnej licencji. Zaskakujący, ale czy dobry?
Wbrew pozorom, odpowiedź na to pytanie nie jest prosta. Sam pomysł na rozgrywkę 7 vs 1, gdzie siedmiu graczy wciela się w zwykłych śmiertelników i musi przeżyć starcie z ikonicznym łotrem z DBZ, jest bardzo świeży i ciekawy. W mandze/anime praktycznie w każdej historii mieliśmy drużynowe walki z dużo potężniejszym adwersarzem, ale były to zawsze zmagania doświadczonych wojowników. W finale i tak zazwyczaj Goku ratował sytuację, ale nie można zapomnieć o zaangażowaniu Kuririna, Trunksa, Piccolo itd. Dragon Ball: The Breakers odchodzi od tego schematu na rzecz surwiwalu, w którym pierwsze skrzypce odgrywają postacie znajdujące się w niewłaściwym miejscu i niewłaściwym czasie.
Jak pisałem w pierwszych wrażeniach z wersji beta, Dragon Ball: The Breakers posiada tło fabularne, na które warto spuścić zasłonę milczenia. Historyjka przedstawiona w tutorialu jest naiwna i pretekstowa, a na dodatek podana w koszmarny sposób. Trzeba jedynie wiedzieć, że świat DBZ jest pustoszony przez Cella/Buu/Frizera, a jako jeden z siedmiu niedobitków krążących po planszy, musimy: a) nie dać się zabić, b) uciec specjalnym wehikułem. Ósmy gracz przejmuje kontrolę nad jednym ze wspomnianych łotrów (zwanych tutaj Najeźdźcami) i robi wszystko, by pokrzyżować plany ocalałych.
Każda rozgrywka składa się z kilku rund/faz. Drużyna graczy najpierw biega w poszukiwaniu skrzynek z kluczami dla każdego z sześciu sektorów. Odnaleziony klucz trzeba umieścić w wyznaczonym miejscu, by na mapie pojawił się Startup System. Uruchomienie tego mechanizmu przyzywa wehikuł czasu (Super Time Machine), którym można uciec i w ten sposób osiągnąć zwycięstwo drużynowe. Nie jest to jednak takie proste, gdyż przeciwnik może niszczyć sektory z kluczami, co wydłuża proces przyzywania wehikułu. Może też rozwalić cały Startup System, co w ogóle przekreśla jeden wariant zwycięstwa. W takiej sytuacji ostatnią deską ratunku dla graczy w drużynie jest przywołanie Escape Time Machine. Jeżeli przeciwnik zniszczy i ten wehikuł, nic więcej nie da się zrobić i Zło zwycięża.
GramTV przedstawia:
Zasady Dragon Ball: The Breakers są proste, ale sama gra odznacza się sporą głębią, jeśli chodzi o taktykę, planowanie, poruszanie się po mapie i granie drużynowe. Skrzynki porozrzucane po mapie kryją bowiem nie tylko klucze, ale rozmaite dobra i punkty ładujące pasek “doświadczenia”.
Zaczynając jako zwykły człowiek (awatar stworzony w kreatorze postaci) nie możemy robić dużo więcej niż biegać, skakać, pływać itp. Dopiero po znalezieniu gadżetów i odpowiednich ulepszeń (nie licząc pakietu startowego), zabawa w kotka i myszkę nabiera głębi. Walka z potężnym wrogiem nigdy jednak nie staje się wyrównana, co akurat dobrze oddaje ducha surwiwalu i potęguje uczucie ciągłego zagrożenia i niepewności.
Trzeba przyznać, że gra Dragon Ball bez Goku, Vegety i innych kultowych wojowników brzmi jak abominacja. Oczywiście twórcy chcąc pozostać przy pomyśle na nierówną walkę 7 na 1 nie mogli wrzucić na pierwszy plan kluczowych postaci, ale nie zapomnieli o ikonach uwielbianych przez fanów. Tym sposobem Goku i reszta potężnej ferajny pojawia się pod postacią swoistych transformacji. Po naładowaniu paska gracz może zamienić się miejscami z dostępnym wojownikiem, co daje bardzo duże wzmocnienie. To rozwiązanie jest jednak mocno ograniczone czasowo i nie łudźcie się, że zamiana w Saiyanina da wam dużą szansę na pokonanie wroga.
W takiej postaci możemy latać, wyprowadzać dystansowe ataki energetyczne, ale realne zagrożenie dla przeciwnika stanowi tak naprawdę kilku przetransformowanych graczy jednocześnie. Głównie dlatego, że system walki kuleje przez toporne sterowanie i pracę kamery. Lockowanie się na celu działa praktycznie tylko wtedy, gdy przeciwnik się nie rusza. Przez co namierzenie i trafienie oddalonego i ruchliwego wroga często jest efektem fartu, a nie naszych zdolności.
Choć na obrazkach powietrzne walki mogą się kojarzyć z tym, do czego fani przywykli chociażby w serii Tenkaichi Budokai, starcia w Dragon Ball: The Breakers są jedynie namiastką. Z jednej strony rozumiem, że “walki na kamehamehy” nie miały być siłą napędową tej gry. Z drugiej jednak boli fakt, że potencjalnie świetny mechanizm z chwilowym zamienianiem się w wojownika jest często frustrujący i nieefektywny. Bo w praktyce zamiast walczyć jako Goku, bardziej opłaca się wykorzystać ten czas na ucieczkę i znalezienie kryjówki.
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!