Wszystko, czego chcieliście się dowiedzieć o klaunie Arcie, ale (może i słusznie) baliście się zapytać… Obejrzeliśmy już film Terrifier 3!
Kto kręci takie gówno? I dlaczego ja to oglądam? – pyta Sarah, jedna z bohaterek antologii Damiena Leonego „All Hallows’ Eve” z 2013 roku (polski tytuł „Cukierek albo psikus”). W ten sposób reżyser puszcza do nas oko i niejako zaznacza swoje umiłowanie do horrorów z lat 80. i 90. XX wieku. Tworząc postać klauna Arta, ewidentnie chciał wykreować kogoś na kształt bohaterów kina grozy swej młodości. Zajęło mu to 14 lat, ale ostatecznie w 2022 roku wreszcie dopiął swego. Co się działo z Artem przez te półtorej dekady, nim stał się nową ikoną horroru?
(Niezbyt) krótka historia klauna Arta
Początki były skromne. W 2008 roku, mając już na koncie nieco pracy przy makijażu i efektach specjalnych, dwudziestosześcioletni Damien Leone postanowił sprawdzić się jako reżyser i scenarzysta. Wyprodukował więc sobie jedenastominutową etiudę „The 9th Circle”, w której upiorny klaun zasadza się na niewinną podróżną i zaciąga ją do piekła. W tej miniaturce rola Arta była skromna – ot, w zasadzie chłopak na posyłki, werbownik świeżego materiału dla mieszkańców tytułowego dziewiątego kręgu. Dalej przesyłką zajmowali się już inni. Warto jednak pamiętać, że w najbardziej rozpowszechnionej kosmologii Dantego jest to serce piekła, dom dla samego jego władcy i najcięższych grzeszników. Bycie konwojentem w takiej firmie to mimo wszystko poważna robota…
Mimo krótkiej obecności w i tak krótkim filmie Art zrobił wrażenie na nielicznym gronie odbiorców. Co ciekawe, pod strojem i za makijażem nie skrywał się zawodowy aktor, lecz po prostu utalentowany przyjaciel reżysera, Mike Giannelli. Panowie znali się długo, od dziecka, więc doskonale się rozumieli i tę spójną wizję było widać. Po raz drugi powrócili do tematu w kolejnej krótkometrażówce z 2011 roku. Tym razem zaskórniaków wystarczyło Damienowi Leonemu aż na 20 minut, a tytuł tego dziełka brzmiał… „Terrifier”. Tu morderczy i niemal niepokonany klaun Art działał już na własną rękę, brutalnie zabijając kolejne osoby na amerykańskim odludziu. Motyw piekła zniknął na długie lata, by powrócić w pełni dopiero w tym roku, w obrazie „Terrifier 3” (w poprzedniej odsłonie można odnaleźć sugestie). Oba krótkie filmy nie przebiły się może do masowego odbiorcy, ale trafiły jakoś do rówieśnika reżysera, samego tworzącego tanie horrory i chętnie finansującego takowe. Jesse Baget miał w głowie projekt antologii krótkich filmów grozy i na początek postanowił dać drugie życie miniaturkom Damiena Leonego. Tak powstał wspomniany na początku obraz „All Hallows’ Eve”, składający się z czterech etiud, z których jedna robi za fabularną klamrę całości.
„All Hallows’ Eve” to historia Sarah, która w Halloween zgodziła się zostać opiekunką dwójki dzieciaków przyjaciółki. Oboje zbierali wcześniej cukierki, ale Timmy przyniósł w worku coś więcej. Nieopisaną taśmę VHS – tu kolejne mrugnięcie do nas: Sarah, rozmawiając przez telefon z kumpelą, mówi, że to jakby stara taśma z 1982 roku – w tym roku urodzili się Jesse Baget i Damien Leone. Kobieta nie ma doświadczenia w opiece nad dziećmi, więc daje się im przekonać, by to obejrzeć. Po pierwszej etiudzie wygania je jednak do łóżka, bo obejrzeli właśnie… „The 9th Circle” (warto dodać, że w wersji z kilkoma dokręconymi scenami, wciąż jednak nie zaliczamy tego jako powrót tematu piekła, tylko przypomnienie). Sama jednak, wiedziona ciekawością, wraca przed telewizor. Druga etiuda to – tak jak klamra – całkowita nowość, banalna i ewidentnie pastiszowa wariacja opowieści o złowrogich obcych, notabene urwana tuż przed finałem, w momencie gdy na nagle odsłoniętym obrazie autorstwa męża bohaterki widzimy… portret Arta. Ostatnia etiuda to – jak już się chyba domyślacie – „Terrifier” z 2011 roku. W ten sposób Jesse Baget mógł przyciąć koszty, bo nakręcić od zera trzeba było jedynie trzy kwadranse nowego materiału. W kolejnych dwóch odsłonach antologii (wszystkie produkowane były w modelu straight-to-DVD) zabrakło już Damiena Leonego, a ich oglądalność i oceny poleciały w dół… pomimo i tak niskiego progu startowego. Projekt umarł, ale Art zmartwychwstał. Swoją drogą, w zeszłym miesiącu utwór „All Hallows’ Eve” doczekał się metaedycji, czyli kolekcjonerskiego wydania na VHS. Co biorąc pod uwagę ostatnie sceny opowieści robiącej za klamrę, jest zabiegiem iście szatańskim…
Mijały kolejne lata, Damien Leone gromadził środki i sojuszników. Wreszcie udało się uzbierać 35 tysięcy dolarów, sumę prawdopodobnie kilkukrotnie większą niż na etiudy i antologię razem wzięte. Dzięki temu w 2016 roku powstał pierwszy pełnometrażowy film ze słowem „Terrifier” w tytule. Tu czas na dygresję w związku z tematem, jak w Polsce zagoniono się w kozi róg z tytułami. Start był brawurowy, czyli ów „Cukierek albo psikus”, „misternie” oddający znaczenie „All Hallows’ Eve”. Potem poszło z górki. Pełnometrażowego „Terrifiera” sprzedano nam jako „Masakrę w Halloween”, druga część co prawda też rozgrywa się w czasie wigilii Wszystkich Świętych, ale film, po brawurowym polskim debiucie na Splat!FilmFest – International Fantastic Film Festival w 2022 roku (organizatorzy nie nadążali z zamawianiem kolejnych sal na pokazy), wylądował w dystrybucji w grudniu, więc dano mu tytuł… „Terrifier 2: Masakra w Święta” (oczywiste skojarzenia z Bożym Narodzeniem). Tak więc po pierwsze w Polsce od razu mieliśmy film z cyfrą 2, choć bazowy nazywał się inaczej, po drugie zaś trzeci, tegoroczny, ma akcję osadzoną w okolicach Wigilii, więc… No więc nic, poddano się, dziś wszedł na ekrany jako „Terrifier 3”.
„Terrifier” z 2016 roku to kolejny festiwal rzezi ze szczątkowym scenariuszem, lecz ambicje Damiena Leonego – jak już zapewne zrozumieliście – na tym się nie kończyły. Obraz zarobił solidną kasę, ale z uzyskanych 415 tysięcy dolarów, 250 tysięcy od razu zablokowano jako budżet na kolejną odsłonę. „Terrifier 2” okazał się gigantycznym sukcesem, zarabiając sześćdziesięciokrotność poniesionych wydatków. Tym razem na kolejną część wyasygnowano już dwa miliony dolarów. Widzieliśmy film, jeszcze o nim napiszemy więcej pod koniec artykułu, ale tu tylko zasygnalizujemy, że jesteśmy spokojni o zwrot. Leone chyba też, bo nowa odsłona jest już w fazie preprodukcji. Inna sprawa, że wnioskując z zakończenia, tym razem budżet może się nie zamknąć w pięciu bańkach „zielonych”…
Ewolucja klauna Arta
Gdy kasa na pierwszego pełnometrażowego „Terrifiera” była już przygotowana, Mike Giannelli przeprosił przyjaciela i odmówił dalszego wcielania się w Arta. Domyślamy się, że trzeźwo ocenił sytuację i uznał, że to już co innego niż pomoc przy chałupniczym projekcie. Damien Leone musiał znaleźć więc zastępstwo. Tu na scenę wkroczył David Howard Thornton, aktor raczej teatralny, w popkulturalnym dorobku mający dwa epizody z użyczaniem głosu w grach (w tym w „Two Worlds II – The Temptation”, czyli mamy i „polski trop”, acz do naszego kraju po raz pierwszy zawitał 5 października tego roku i odleciał po dwóch dobach) tudzież jeden z anglojęzycznym dubbingiem anime. Niewiele, ale jak sam wspomina, jego agentka starała mu się wybić to z głowy, no bo slasher, malizna, pułapka. Uparł się jednak, bo od dawna był fanem postaci Arta… Jak dostał tę rolę? Zobaczcie sami:
David Howard Thornton zrobił wiele dla ewolucji morderczego klauna. Art nigdy nic nie mówił, miał cechy mima, więc idealne wydało mu się sięgnięcie do klasyki niemej komedii, w tym Chaplina. W jednym z wywiadów nazwał swoją personę bękarcim dzieckiem Freddy'ego Kruegera i Harpo Marxa. W ten sposób aktor, dotąd poza teatrem grający jedynie głosem, zbudował ikoniczny wizerunek postaci grającej tylko ciałem. Kino jest piękne. Wraz z Artem ewoluowało też uniwersum i koncepcja opowieści. Zarówno „Terrifier 2”, jak i „Terrifier 3” charakteryzują solidne scenariusze, zarazem jednak stają się coraz bardziej makabryczne. Jak udało się to osiągnąć Damienowi Leonemu? Po prostu robiąc znacznie dłuższe filmy. O ile „Terrifier” ma 85 minut, to część druga już 138, a trzecia 125. To dużo jak na horror, ale na szczęście reżyser (i cały czas również scenarzysta) sam kontroluje swój projekt, poza zasięgiem arkuszy kalkulacyjnych wielkich wytwórni.
Ukochane przez Leonego lata 80. i 90., chociaż przede wszystkim te pierwsze, to złota era kaset wideo, filmów akcji, kiczowatych horrorów, nieraz wywołujących salwy śmiechu ze względu na bezdenną głupotę bohaterów lub absurdalność przedstawionych scen, oraz... komediowych horrorów – filmów, w których przerysowana makabra z założenia łączy się z zabawnymi sytuacjami. Bardzo lubianymi, miejscami klimatycznymi, miejscami zaś campowymi komediohorrorami, były dwie części „Fright Night” (pol. „Postrach nocy”). Trudno oprzeć się wrażeniu, że scena halloweenowej imprezy z drugiej części „Terrifiera”, kiedy to typowa sytuacja beztroskiej zabawy nastolatków, którzy prędzej czy później zaznają grozy, niejako płacąc tak za naiwność, niewinność, jak i młodzieżowe grzeszki, łączy się z oniryczną poetyką, jest z nimi duchowo powiązana. Podobnie groteska, której rola jest zmienna – w zależności od sytuacji dodatkowo podkręca grozę lub ją osłabia w stylu „ej, no to już jest tak dziwaczne, głupkowate i niewiarygodne, że i strach jest absurdalny, ludzie kochani, ewidentnie czas już na nieprzystojny chichot”. To jest właśnie pole, na którym komediowy talent Davida Howarda Thorntona mógł w pełni rozbłysnąć: połączenie grozy i groteski.
Gra o sumie absolutnie niezerowej
Wspomniana oniryczna poetyka to naruszenia rzeczywistości, a to przez sny, które przeradzają się w koszmary (o ile nie są nimi od początku), po czym wpływają na świat realny, a to przez przenikające się światy, kiedy to w ziemski wymiar wkracza piekło – i w przenośni, i dosłownie. Klaun Art stanowi siłę demoniczną, nadnaturalną, być może kiedyś był człowiekiem, „zwyczajnym” seryjnym mordercą, ale tego nie wiemy, można jedynie snuć takie dywagacje. Sam Damien Leone w jednym z wywiadów twierdził, że Art, popełniając w „Terrifierze” samobójstwo, nie miał pojęcia, że powróci zza grobu (no spojler, ale zjełczały, bo ma osiem lat). Przy tym ważne jest, że otwiera on drogę demonom, które przejmują ciała lub formę śmiertelników. „Jedynka” stanowi utwór najbardziej przyziemny, choć bynajmniej nie realistyczny. W „dwójce” wprowadzone zostają zręby mitologii walki sił zła i dobra (nie mylić z absolutną niewinnością). W „trójce” – piekła i nieba, ale na ziemi, wykorzystując utalentowanego, obdarzonego mocą człowieka, śmiertelnego czempiona... a w tym wypadku czempionkę i jej rodzinę (która też dostrzega więcej niż inni). W części trzeciej postawiona została kropka nad „i” – otrzymaliśmy sporo wyjaśnień odnośnie do mitologii uniwersum i parę sugestii, czekających na „czwórkę”.
Tu warto się pochylić nad wizerunkiem „final girl” – w obecnych produkcjach to wciąż osoba nie do końca przystająca do „nowoczesnych” rówieśników, ale już nie budzi ona ewidentnego politowania u innych postaci albo ironicznych uśmieszków u widzów. W niniejszej jest szanowana i lubiana, choć zarazem nosi stygmat, problem, traumę, skazę, która przerodzi się w walor. Element originu naszej bohaterki, Sienny, ulotnie kojarzy się z Buffy Postrachem Wampirów. Jako że końcówki poszczególnych części płynnie przechodzą w początek kolejnej, możemy się spodziewać, że zaczniemy z przytupem, otrzymując szereg odpowiedzi (i nowych pytań). Co bardzo ważne, twórca „Terrifierów” bardzo wyraźnie mówi nam, jak wielką cenę płacą „final girls” za swe zwycięstwa. Tu może być nawet tak, że z czasem ostatecznie przegrają, bo – jak ktoś kiedyś napisał – prawdziwe potwory rodzą się z dawnych ofiar.
Wcześniejsze filmowe wprawki Damiena Leonego, choć nie wchodzą do kanonu, mają z nim wyrazisty związek, pokazując późniejsze krawieckie poprawki – ewolucję świata przedstawionego, szytego na miarę ekspandującego pomysłu (my osobiście postrzegamy je jako ciąg dalszy aktualnego cyklu). „Terrifiery” oraz wyżej wymienione utwory dzięki roli snów, śnienia na jawie i tym podobnym zjawiskom wykazują tu pewne powinowactwo z serią horrorów „Koszmar z ulicy Wiązów”, choć klaun Art to nie Freddy Krueger. Ten drugi paradoksalnie ma pewne zasady, modus operandi i konkretny cel. Ten pierwszy stanowi zaś wcielony chaos – nikt nie jest bezpieczny, niezależnie od tego, kim jest, w jakim jest wieku, co zrobi lub czego nie zrobi. Przyznać jednak trzeba, że bezczelność i nieuprzejmość wobec Arta, a nade wszystko lekceważenie naszego dowcipnisia, to rzeczy, za które dostaje się karne punkty. Śmierć bywa wtedy bardziej malownicza i zdecydowanie okrutniejsza. Tak czy owak, Art gania swe ofiary, cechując się powrotami z martwych niczym Jason czy Michael Myers. W pierwszym „kanonicznym” filmie nasz klaun jest zresztą… tchórzem. Gdy ofiara się broni, rani go, przestaje się bawić i sięga po bardziej morderczą broń ze swojego foliowego worka. Preferuje też zachodzenie od tyłu, co w kolejnych filmach stopniowo zanika, gdy staje się świadomy swej nieśmiertelności.
Niektóre elementy „Terrifierów” przywodzą na myśl serię „Piła” (humor, wysublimowane sposoby uśmiercania, które przeplatają się z wulgarną, obsceniczną prostotą), inne – te bardziej specyficzne, oniryczne, z nutką absurdu (i tak, dekadencji również) – cykl „Phantasm” (u nas otrzymał on kuriozalny tytuł „Mordercze kuleczki”...). Ogólnie Damien Leone jest mistrzem cytatu, co chwilę puszcza do nas oko, na zasadzie „tak, to w tamtym filmie pokochałem jak wy”. Jest też mistrzem autocytatu... na granicy autoplagiatu. Wychwytywanie elementów z pierwszych etiud, które potem trafiły do pełnometrażówek, to osobna zabawa. Prosta zabawa, bo są to elementy wręcz dosadne. Wszystko to jednak mieści się w jego metodzie twórczej, stanowi rodzaj dialogu z nami. Po prostu coś mu kiedyś wyszło świetnie, ale prawie nikt tego nie oglądał, więc czemu ma się to zmarnować, zwłaszcza gdy budżet pozwala ową kwestię pokazać znacznie lepiej. Co istotne, te filmy są samoświadome – podkpiwają troszeczkę z miłośników true crime i horrorów, z twórców żerujących na tej fascynacji treści, którzy zrobią wiele dla pięciu minut sławy. Fascynuje cię klaun morderca? Chcesz wiedzieć, co czuła ofiara? A co ty na to, żeby poznać to z pierwszej ręki? Co? Już nie tak fajnie? – zdają się mówić kolejne utwory. Tu oczywiście można się uśmiechnąć półgębkiem. Czyż artyści i sprawni rzemieślnicy tworzący horrory także na tym nie żerują? Czy nie korzysta z tego Damien Leone? Cóż, na ich korzyść przynajmniej działa fakt, że horrory (nawet te kiczowate lub głupie) dają widzom... liczne korzyści. Oczywiście, nie tym, którzy mają problem ze stanami lękowymi lub wykazują niestabilność psychiczną.
(Spora) garść psychologii
Dlaczego zatem wielu widzom podoba się seria „Terrifier”? Mówiliśmy o połączeniu horroru i komedii, prawda? Cóż, seria o klaunie Arcie przykuwa uwagę z tego samego powodu, co horror i komedia, razem i osobno. A tak w ogóle dlaczego sporo osób lubi oglądać horrory? Otóż horrory umiejętnie manipulują aktywnością mózgu w celu zwiększenia emocji widza. Oglądamy je, ponieważ chcemy poznać uczucia strachu i lęku, a przede wszystkim poczuć podniecenie. Widownia bywa zafascynowana tym, co ją przeraża, oczywiście pod warunkiem utrzymywana zagrożeń w bezpiecznej odległości. Seanse takie to również pretekst do socjalizacji – na ogół widzowie preferują przeżywanie takich filmów w towarzystwie. I rzeczywiście, może to wywołać chwilowe zadzierzgnięcie się więzi – uczestniczyliśmy w paru seansach „Terrifierów” i za każdym razem w kinowej sali wytwarzał się rodzaj wspólnoty, wyrażany przez współuczestnictwo w śmiechach czy zaskoczonych okrzykach. Ale też nic w tym dziwnego ze względu na grupę docelową – miłośnicy i miłośniczki filmów grozy, a już zwłaszcza uczestnicy Splat!FilmFest oraz pokazów „Najlepsze z najgorszych”, to gromada, która ilekroć się zbierze, wykazuje poczucie wspólnoty przez sam fakt cyklicznego udziału w wydarzeniu dla swego rodzaju fandomu.
Ciekawe, aczkolwiek nieobce intuicji kwestie wykazało badanie aktywności neuronowej w odpowiedzi na oglądanie filmów grozy, które przeprowadził fiński zespół z Uniwersytetu w Turku. Z analizy wynika między innymi, że publiczność znacznie bardziej przerażają rzeczy niewidzialne lub niezrozumiałe niż to, co widać na ekranie. Odnośnie do „Terrifiera” można zatem uznać, że brewerie klauna nie są aż tak straszne, jak przeczucie, że oto się zbliża, jak proces myślowy, co tym razem zrobi danej postaci na ekranie. Okazało się, że gdy lęk powoli narasta, regiony mózgu zaangażowane w percepcję wzrokową i słuchową akcelerują aktywność – potrzeba odbierania sygnałów o zagrożeniu staje się coraz bardziej istotna. Po nagłym wstrząsie, szokującym wydarzeniu, scenach spod znaku „jump scare” aktywność mózgu jest bardziej podwyższona w obszarach zaangażowanych w przetwarzanie emocji, co pozwala ocenić ryzyko i podjąć decyzję, która umożliwia szybką reakcję. Pozostają one połączone z obszarami mózgu odpowiedzialnymi za odbiór wrażeń sensorycznych, które przygotowują mózg na reakcję. Im dłużej oglądamy, tym bardziej napięcie rośnie (prawdopodobieństwo tego, co w końcu nas przestraszy, staje się większe). Mózgi odbiorców stale przewidują i przygotowują do działania w odpowiedzi na zagrożenie – tym samym narasta podniecenie, ekscytacja...
Patrząc od strony kulturoznawstwa, dr. Małgorzata Bulaszewska z SWPS stwierdza, że istotną rolę odgrywa tu potrzeba zmierzenia się ze strachem, odpowiedzi na impuls, który każe wyszukiwać niebezpieczeństwo nawet tam, gdzie go nie ma, bądź w gruncie rzeczy się go nie spodziewamy. Jest to potrzeba ewolucyjna, która sprzyja przetrwaniu. Dziś dużo mniej osób mierzy się z fizycznym zagrożeniem, ale życie społeczne także generuje lęk. Pochłaniając horrory, thrillery czy kryminały, dostarczamy sobie takiej dawki strachu, jakiej każdy indywidualnie chce doświadczyć – niezbędnej dla zachowania elementarnej czujności, a zarazem nabrania odporności. Jakiej odporności? Zdaniem psychiatry dr Rafy Euba to, czego boimy się w potworach czy strasznych miejscach, stanowi przenośnię lub niedopowiedzenie związane z życiowymi lękami. Duchy, zombie czy zwłoki to ucieleśnienie śmierci i wszystkiego, co budzi lęk, gdy się o tym myśli. Tym, czego obawiamy się w ciemnym, odludnym miejscu, jest potencjalny napastnik i brak nadziei na pomoc. Dzień dobry, Art...
Kolejną istotną kwestią jest fakt, że koncentracja na emocjach doświadczanych dzięki obrazom grozy wyrywa nas na chwilę z szarej codzienności (z kłopotów rodzinnych, zawodowych czy zdrowotnych). Strach, z którym obcujemy poprzez sztukę, jest przez ludzki mózg rozpoznawany jako nierealny, staje się tym samym emocją kontrolowaną, a panowanie nad emocjami skutkuje poczuciem satysfakcji. Warto dodać, że z historii jasno wynika, iż zainteresowanie filmami grozy i szeroko pojętymi kryminałami wzrasta w sytuacji kryzysowej. Dotyczy to nie tylko jednostek, ale i całych społeczeństw. Skłonność do ucieczki od lęków, ujścia dla nagromadzonych emocji pojawia się zwłaszcza wtedy, gdy nadchodzi kryzys gospodarczy lub polityczny, zagrożenie wojną, terroryzmem bądź kataklizmem ekologicznym. Damien Leone ze swoim „Terrifierem” po prostu trafił w swój czas.
O ile jednak znajdzie się grupa odżegnująca się od jakichkolwiek upodobań względem horroru, większość na ogół nie stroni od komedii. Dlaczego zatem w ogóle lubimy oglądać komedie? Tu sprawa jest prostsza. Cóż, ludzie mają różne poczucie humoru, śmieszą nas różne rzeczy, lecz odpowiednia dawka humoru i śmiechu może zmniejszyć odczuwany stres, poprawia nastrój, a nawet pracę mózgu, a ponadto sprzyja zrelaksowaniu się. Co więc bawi nas w „Terrifierze”? Odpowiedź oferuje... Arthur Schopenhauer. Zdaniem filozofa humor to umieszczenie czegoś dokładnie tam, gdzie to zupełnie nie pasuje. Humor to specyficzny konflikt zachodzący w mózgu. Niezwykle ważną kwestię stanowi element zaskoczenia. Każdy żart zaczyna się od znajomej i zrozumiałej sytuacji, która kończy się swoistą niespodzianką – wydarzeniem nieprzewidywalnym i niepasującym do oczekiwań. A co tu dużo mówić... Niby wiemy, że piekielny klaun mim zabije... Ale w jakich okolicznościach? Na kogo się natknie? Co wyciągnie ze swojego worka na śmieci? Groteskowe, surrealne zabójstwa okraszone cyrkową emfazą wywołują komiczny efekt konfliktu.
GramTV przedstawia:
Wszystko pięknie, groza, humor, czujność, przyśpieszone bicie serca. Jednakże są i opinie typu: nudny komedio-horror, gdzie zemdleć to można najwyżej z niedotlenienia...; nie potrafię zrozumieć fenomenu tej serii, ani to straszne, ani śmieszne, a oglądanie przez dwie godziny sztucznych flaków i krwi jest nudne. Cóż, mamy nadzieję, że niniejszy tekst choć trochę przybliży ów fenomen. A jak zostało już zasygnalizowane – różne rzeczy mogą śmieszyć. Istnieją wszak komedie, które na niektórych nie czynią żadnego wrażenia. Poczucie humoru wynika z różnych czynników – z osobistych doświadczeń, a także tego, co bawi przyjaciół i... fandom, „wspólnotę”, grupę, odnośnie do której odczuwa się przynależność.
(Mała) garść fizjologii
Tu dochodzimy do kampanii reklamowej, która całkiem duży nacisk kładzie na fakt omdleń i wymiotów, co to mają zdarzać się na widowni. David Howard Thornton powiedział, że to nie blaga – jego znajoma udzielała pomocy takiej osobie na seansie „Terrifiera 2”. A przecież dopiero co powiedzieliśmy, że komedie tak dobrze działają na stres, nastrój i pracę mózgu... Jednakże komedia połączona ze slasherem i gore to już inna para klaunowych butów. A poważniej, jest to o tyle interesujące, że naszym zdaniem krwawa jatka, jaką serwuje Art, prezentuje się niczym... tona truskawkowej galaretki, masa wiśniowych żelków. Nie ma w sobie zbyt wiele realizmu (w zasadzie nawet nie powinna mieć).
Taka reakcja u niektórych widzów może wynikać z faktu wspominanej kwestii aktywności neuronowej. Wrażenia sensoryczne osoby, która mocno wczuła się w akcję, w sytuację ofiar, świadomie lub nieświadomie ustawiając siebie na ich miejscu, przygotowują mózg na szybką reakcję. Odraza to jedna z emocji podstawowych/pierwotnych. Ma ona za zadanie ratować nas przed niebezpieczeństwem. Czujemy ją zazwyczaj, mając do czynienia z wydzielinami ciała, krwią, brudem, ekskrementami... a także zepsutym jedzeniem (nie wszystkie wymienione elementy muszą współwystępować). Odraza każe nam trzymać się z daleka od tego, co może okazać się toksyczne. A zatem korzystając z tego mechanizmu, mózg daje pewnym osobom sygnał, że to już za duża dawka emocji, że to nie jest sposób, by oderwać się od szarej codzienności i oswoić strach, właściwy akurat dla nich. Do głosu dochodzi przytłaczające wrażenie nadmiaru i – dzięki wrażliwej wyobraźni – adekwatna reakcja organizmu, nakazująca odcięcie zmysłów lub fizyczne oddalenie się z tego miejsca. Last but not least – choć części wyda się to kuriozalnie, zapisane w nieświadomości wspomnienie nadmiaru obrzydliwych pseudo-przysmaków z dzieciństwa, zatrucie łakociami, może mieć w tym swój udział. Co do brudu i ekskrementów zaś... kto oglądał, ten wie, jakie żarciki trzymają się naszego klauna.
Wiele osób ma wpisane w mózg idiosynkrazje, czasem na tyle silne, że nawet informacja od innych zmysłów pobudza ten właściwy, choć nie jest on jeszcze atakowany. Bywa, że wystarczy samo wyobrażenie sobie czegoś. Klasycznym przykładem mogą być wolnostojące kabiny chemicznych szaletów. Bywalcy imprez masowych często na samą myśl o wejściu do nich, bez zapachu czy otworzenia drzwi, dostają lekkich objawów torsji (jedna z osób tu podpisanych na przykład). Tak więc widok na ekranie czegoś, co kojarzy się na przykład z odorem, zadziała nawet w kinie bez efektów ileś-tam-D. Genialna charakteryzacja stworzona przez Leonego dla Arta obejmuje obrzydliwe, zepsute zęby. Ileś osób na widowni, widząc kolejne zbliżenia na ten grobowiec w jamie ustnej, może fizycznie odczuć cuchnący oddech. Sterty wywleczonych flaków (choć żelkopodobnych) też są tu na porządku dziennym, więc ogólnie nasze mózgi są na „Terrifierach” bombardowane czerwonymi alarmami.
Człowiek za maską
Trudno chyba o większy kontrast niż ten, jaki istnieje pomiędzy postacią klauna Arta a jej odtwórcą. Na warszawskim przedpremierowym pokazie filmu „Terrifier 3” pojawił się osobiście David Howard Thornton. Wydarzenie, współorganizowane przez Multikino (największa sala kinowa w Polsce nie wystarczyła, dorzucono dodatkowy seans) i dystrybutora (Monolith Films), było zarazem imprezą poprzedzającą tegoroczną, dziesiątą edycję Splat!FilmFest – International Fantastic Film Festival. To festiwal, który od kilku lat dzielnie relacjonujemy, recenzując na łamach gram.pl najciekawsze naszym zdaniem pozycje. Zarazem impreza, która bardzo wiele zawdzięcza „Terrifierowi 2”. Wspomniana wcześniej fama tego obrazu spowodowała, że wyświetlono go kilkanaście razy, i to tylko na warszawskiej edycji. Klaun Art sprawił, że o festiwalu zrobiło się bardzo głośno, bo nic tak nie sprzyja kinu niezależnemu jak aura skandalu. Z trzech kwadransów sesji Q&A z aktorem wybraliśmy dla was kilka soczystych cytatów.
Na pytanie, czy aktor widzi jakieś cechy wspólne pomiędzy sobą a postacią:Powiedziałbym, ale nie chcę narażać się na areszt. Żartuję. Ja sam, tak jak Art, lubię się wygłupiać i lubię robić różne miny, i mam w sobie trochę takiego klaunowania. Naszą cechą wspólną jest mój śmiech – natomiast w życiu codziennym nie lubię krzywdzić ludzi i jestem raczej typem pluszowego misia.
Co było w tej roli najtrudniejsze? Najtrudniejsze w odgrywaniu roli Arta nie jest wcielanie się i ta komediowa część, bo przez całe swoje życie wcielałem się w tego typu postacie komediowe. Znam to z doświadczenia i nie jest to dla mnie trudne, gdyż cały czas grałem ciałem na scenie. Najtrudniejsze dla mnie było to, że w jakiś sposób musiałem przyzwyczaić się do przemocy wobec ludzi, do robienia im krzywdy. Bałem się, że w tych scenach walki mogę skrzywdzić aktorów, którzy grają ze mną, bo sam nigdy wcześniej nie krzywdziłem, nie biłem nikogo na deskach teatru. Bardzo trudna była dla mnie pierwsza scena, grana z aktorką, która wcielała się w Tarę. Musiałem usiąść na niej, zacząć ją dusić, ugodzić ją nożem – to ona mnie prowadziła przez cały ten proces. Dzięki temu jako aktor mogę starać się być coraz lepszy w swojej pracy i sprawiać, że sceny wyglądają jak najbardziej wiarygodnie. Jest to też dość zabawne, bo kiedy odgrywamy te sceny i następuje cięcie, w całym tym swoim makijażu i kostiumie nagle zaczynam pytać: „Hej wszystko z tobą OK? Nic ci nie jest, nie zrobiłem ci krzywdy?”. Musi to trochę dziwnie wyglądać, kiedy jestem cały umazany krwią.
O transformacji w Arta na planie filmu: W moim przypadku nałożenie całego tego wyjątkowego makijażu zajmuje od dwóch i pół do trzech godzin. Części prostetyczne są przyklejane do mojej twarzy i później charakteryzatorzy malują też szczegóły, dokładają fałszywe zęby, zakładają szkła kontaktowe… Ale ja nie cierpię tak bardzo, jak Samantha, która wciela się w rolę Wicky. Bo w jej przypadku taki makijaż zajmuje codziennie osiem godzin. Więc kiedy musi przez wiele dni nakładać ten makijaż i widzi w tej całej charakteryzacji tylko przez dziurkę wielkości główki od szpilki, to to jest bardzo duże poświęcenie. No i miała makijaż i charakteryzację na całym swoim ciele – ja aż tak nie muszę cierpieć.
Od strony psychologicznej:Bardzo często na scenie w trakcie jednego przedstawienia musiałem odgrywać kilka ról, więc musiałem też się nauczyć włączać i wyłączać postać tak jakby na żądanie. Zatem czasem żartujemy sobie przed odgrywaniem sceny, a kiedy pada słowo „akcja”, włączam tryb ciemny i wcielam się w tę mroczną postać... ale od razu po cięciu jestem tym, który pyta, czy wszystko jest w porządku.
O zaletach kina niezależnego: Mainstreamowy horror boi się przekraczać pewne granice, dlatego nie chcieliśmy pracować z żadnym dużym studiem. W jakiś sposób ograniczałoby to twórczą wyobraźnię. Damien wymyślił kilka scen morderstw, które nie weszły do filmu – a to już dużo mówi o tym, co się dzieje… Natomiast z drugiej części możecie pamiętać sceny w kawiarni, w której Art rozstrzeliwuje dzieci odgrywane przez dorosłych. Zastanawialiśmy się na samym początku, czy w tej scenie powinny zagrać prawdziwe dzieci, dyskutowaliśmy na planie, ale doszliśmy do wniosku, że lepiej by to byli dorośli. W Stanach Zjednoczonych mamy ogromny problem związany z dostępem do broni i strzelaninami w szkołach. Zastanawialiśmy się, czy dać do tego jakiś komentarz, ale jednak zrezygnowaliśmy. Tak więc często dyskutujemy o tym, jak daleko możemy się posunąć, i jest kilka stref tabu, w które nie chcemy wchodzić, ale z drugiej strony – jak zobaczycie w filmie – nikt nie jest bezpieczny.
Jak prezentuje się „Terrifier 3” na tle poprzednich osłon? Reżyser i scenarzysta Damien Leone czuje się już o wiele pewniej w swym rzemiośle, co widać w różnych aspektach. Opowieść jest dobrze wyważona, zdobywamy interesujące fragmenty układanki, jeśli chodzi o mit założycielski uniwersum. Praktycznie każdy wątek i zarysowany motyw znajdują swoje rozwinięcie. Z jednej strony niektóre decyzje twórcy wywołują zirytowane zmarszczenie brwi albo żal, z drugiej zaś związane z nimi kwestie nie zostały ostatecznie rozstrzygnięte, co każe z zainteresowaniem czekać na kontynuację. Do licznych zalet filmu należą występy gościnne, które co nieco powiedzą miłośnikom i miłośniczkom kina grozy – Bradley Stryker (118 ról, scenarzysta, reżyser, aż 55 nagród na koncie), Clint Howard (261 ról, scenarzysta, reżyser, trzy nagrody), Daniel Roebuck (282 role, producent, reżyser, dziewięć nagród). Weterani kina gatunkowego pojawiają się radośnie tylko po to, żeby Art mógł ich zabić.
Kolejny walor to powracający wątek związany z Victorią Heyes (Samantha Scaffidi). Postać straszy i budzi fascynację, można zaryzykować stwierdzenie, że wręcz wysuwa się w tym na plan pierwszy, dystansując naszego klauna. A kiedy pomyśli się, ile charakteryzatorskich tortur musiała znieść aktorka dla dobra wizji artystycznej, ręce same składają się do oklasków. Skoro o personach żeńskich mowa – psychologiczna strona Sienny Shaw została nieźle dopracowana. Widzimy nie tylko ciekawą współczesną wersję „final girl” (z odniesieniami do wizerunków z lat 80.), ale – co ważniejsze – wiarygodnie straumatyzowaną postać. Wcielająca się w nią Lauren LaVera solidnie odgrywa to, ile jej bohaterkę kosztowało przetrwanie. Mocno daje odczuć, że w pewnym sensie już przegrała, nawet jeśli zdoła przeżyć i osiągnąć postawione przed sobą cele.
Także David Howard Thornton wyraźnie nabrał wprawy – klaun Art stał się bardziej elastyczny i widowiskowy. Chodzi tu nie tylko o lekką modyfikację postaci, lecz także o sam „ruch sceniczny”, kwestie choreograficzne. Warto zauważyć, że inaczej zostały rozłożone akcenty. Owszem, mamy dużo scen z elementami komediowymi, z brutalnymi wygłupami Arta, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że film jest spokojniejszy, ba, odczuwa się pewien ulotny smutek. Dla nas to pozytywny aspekt, nie każdemu jednak przypadnie do gustu. Na koniec trzeba powiedzieć jeszcze jedno: Leone ponownie znakomicie zadbał o klimat lat 80. Mamy tu adekwatną ścieżkę dźwiękową (zresztą bardzo udaną), kolorystykę, a nawet ziarno na ekranie. Generalnie dystrybuowany przez Monolith Films komediowy horror nie zawiedzie fanów serii, natomiast raczej nie przekona nieprzekonanych. Dla tych zaś osób, które chciałyby po naszym artykule zacząć znajomość z klaunem Artem, mamy dobre wieści: jak na razie obie wcześniejsze części i antologia (zawierająca przecież obie pierwotne krótkometrażówki) są dostępne legalnie w Polsce. Niestety w ramach różnych platform i ofert, ale czego się nie robi, by przygotować się do krwawej, kinowej uczty…
Wpadnij do naszej Klaunowskiej Knajpeczki,
Wpadnij do naszej Klaunowskiej Knajpeczki,
Żarcie to istna makabra jest,
Lecz apetyt wilczy masz,
Bo menu dość zabawne mamy tu,
Bo menu dość zabawne,
Menu dość zabawne mamy tu,
W naszej Klaunowskiej Knajpeczce.
(przekład piosenki: Berenika Tkacz i Małgorzata Cichalewska)
Terrifier 2 to jeden z niewielu horrorów które ostatnio oglądałem. Obejrzałem nie ukrywam z ciekawości bo był polecany. Jest ok.
Gatunek mnie kiedyś fascynował, ale chyba "wyrosłem" z tych filmów, po prostu irytuje mnie każdorazowo koncept bezbronności bohaterów i umowność konwencji. Jedyny wyjątek to horrory gotyckie, te oglądam z chęcią, ale tego niestety powstaje strasznie mało (teraz ciekawie zapowiada się Nosferatu). Ale to dla klimatu/settingu, nie strachu. Terrifier nie wyróżnia się jakoś bardzo jako horror gore, ale chyba faktycznie jego największa siła to klimat (lat 80/90-tych ubiegłego wieku).