Ładujcie baterie, bierzcie urlopy i gromadźcie przekąski, bo Hyrule wzywa. To może być największa i najwspanialsza przygoda waszego życia. A na pewno niezapomniany pożeracz czasu.
Sześć lat temu recenzując The Legend od Zelda: Breath of the Wild, rozpływałem się w zachwytach nad nową jakością w grach z otwartym światem. Po dziś dzień jest to moja ulubiona Zelda, którą uważam za kwintesencję gry przygodowej z ogromną swobodą działania. A teraz rozpoczyna się era The Legend of Zelda: Tears of the Kingdom, która pod wieloma względami jest większa, lepsza i bardziej kreatywna. Co wcale nie znaczy, że BotW, automatycznie oddaje pałeczkę pierwszeństwa młodszej siostrze.
Na wstępie warto przypomnieć, że The Legend of Zelda: Tears of the Kingdom to rzadki dla tej serii przypadek bezpośredniej kontynuacji. Nintendo przygotowało filmowe przypomnienie (do obejrzenia na YouTube), co działo się w Breath of the Wild, gdyż fabularnie w nowej grze jesteśmy od razu wrzuceni na głęboką wodę. Link i Zelda w bardzo filmowym prologu trafiają do ciekawego i kluczowego dla historii Hyrule miejsca, po którym oczywiście wszystko się sypie i zaczyna się właściwa przygoda w nowym-starym świecie.
Zapewne wiecie z licznych zwiastunów i oficjalnych gameplayów, że akcja The Legend of Zelda: Tears of the Kingdom rozgrywa się (między innymi) na unoszących się wysoko nad ziemią wyspach. Wbrew pozorom nie jest to kalka Skyward Sword, a samo przemieszczanie się między tymi lewitującymi lądami bardziej kojarzyło mi się z Wind Wakerem. Choć tutaj zamiast małą żaglówką często poruszamy się pojazdami, które sami sobie wymyślimy i zbudujemy. Ale o tym za chwilę.
Te latające wyspy stanowią dodatkową warstwę Hyrule znanego na pamięć z BotW. Sama kraina z posępnym zamczyskiem na środku uległa przez ostatnie lata wielu zmianom. Kiedy już zejdziecie na ziemię i wybierzecie się do którejś z pamiętnych miejscówek, możecie doznać szoku. Z jednej strony autorzy wcisnęli genialne smaczki dla znawców poprzedniej gry, z drugiej zaś “stare śmieci” zapewniają całkiem inne doświadczenia i wrażenia. Gryzę się w język, czy raczej w palce stukające w klawiaturę, by nie zdradzić konkretów. Ale uwierzcie (a najlepiej sprawdźcie sami!), że dla weteranów Breathe of the Wild powrót do Hyrule będzie zaskakującym/szokującym/poruszającym doznaniem. I to jest piękne.
Z recenzenckiego obowiązku muszę wspomnieć, że w starym Hyrule natkniemy się na zupełnie nowe wioski, ścieżki jaskinie i inne elementy krajobrazu, które kuszą do zwiedzenia samą swoją obecnością. Co, jak i dlaczego się zmieniło - tego oczywiście nie zdradzę, bo odkrywanie kolejnych sekretów i zagłębianie się w historię to zaleta sama w sobie. The Legend of Zelda: Tears of the Kingdom nie jest pod tym względem odcinaniem kuponów od popularności Breath of the Wild, lecz jego kontynuacją i dopełnieniem. Wspaniałym rozwinięciem pierwotnego zamysłu, który dla fanów całego uniwersum Zeldy będzie kopalnią wiedzy.
GramTV przedstawia:
W The Legend of Zelda: Tears of the Kingdom tradycyjnie ruszamy na poszukiwania tytułowej księżniczki, zaczynając w samych gaciach i bez żadnych specjalnych zdolności. Tym razem nie dlatego, że Link budzi się z amnezją, choć ów “powrót do ustawień fabrycznych” działa podobnie jak w innych grach z serii. Dzielny blondas szybko napotyka na swojej drodze eteryczną istotę, która służy ma za przewodnika. To od niego dowiadujemy się, że czas wziąć się w garść, odwiedzić kilka świątyń widocznych w oddali i odzyskać moce, bez których wytropienie Zeldy nie będzie możliwe.
W pierwszych godzinach gry Link uczy się czterech zdolności, które całkowicie zmieniają postrzeganie świata. Niektóre rozwiązania przywodzą na myśl moce z BotW, jednak nowych zdolności nie ośmieliłbym się nazwać recyklingiem starych pomysłów. Weźmy pierwszą taką zdolność, czyli Ultrahand. Ta moc pozwala nie tylko podnosić i obracać walające się po ziemi przedmioty i elementy otoczenia, ale także łączyć je w mniej lub bardziej przydatne konstrukcje. Dwa pnie sklejone ze sobą za pomocą Ultrahand dają nam prostą tratwę czy most. drewniany blat z doczepionym wielkim hakiem można zawiesić na “przewodach”, co tworzy prowizoryczną kolejkę linową.
To przykłady z samego początku gry, ale pomysły na konstrukcje są praktycznie nieograniczone. Oczywiście nie wszystkie są przydatne lub po prostu nie działają tak, jak byśmy sobie wymarzyli. Ale to kolejna zaleta The Legend of Zelda: Tears of the Kingdom, którą w sloganach reklamowych opisują trzy słowa: Explore. Create. Discover.
Kreatywność tworzenia opiera się nie tylko na obracaniu i sklejaniu walających się w pobliżu elementów. W tym aspekcie niesamowicie istotna jest nowość związana z Zonai Devices. Są to rozmaite urządzenia: od wiatraka uruchamianego uderzeniem, przez rakietę odrzutową, po coś na wzór szybowca. Z początku ich zastosowanie jest jasne i klarowne – przyczep wiatrak do pnia, żeby przepłynąć na drugi brzeg itp. Ale z czasem zyskujemy dostęp do coraz większej liczby takich urządzeń i wtedy dopiero włącza się kreatywne i nieszablonowe myślenie. Prowizoryczny samochód, lotnia z silnikiem odrzutowym, latająca platforma napędzana wiatrakami – lista potencjalnych wynalazków wydaje się nie mieć końca i już nie mogę się doczekać filmików na YouTube, pokazujących kreatywność graczy. I masę głupkowatych eksperymentów, testujących możliwości gry.
Zonai Devices przychodzą z pomocą nie tylko w szeroko rozumianej eksploracji, ale także podczas rozwiązywania rozmaitych zagadek. Jak na Zeldę przystało, jest ich całe mnóstwo i niejedna może napsuć sporo krwi. I tu też do głosu dochodzi wolność i swoboda, bo oczywiście nie wszystkie zagadki trzeba rozwiązywać, a większość można zostawić na później i wrócić po doznaniu oświecenia.
Również. Jakbym był Nintendo to bym pozwał, bo brzmi beznadziejnie 😅
Silverburg napisał:
W jakich kręgach? Ja pierwsze o tym słyszę.
To może niech Nintendo pozwie nas za Pegazusa...
Crad999
Gramowicz
12/05/2023 19:07
xguzikx napisał:
Serio? Ja znam Ninny z zamierzchłych czasów prasy drukowanej (#teamNeoPlus). A i szybkie googlanie pokazuje, że polscy gracze używali tego zwrotu na forach co najmniej kilkanaście lat temu.
Może było popularniejsze X-naście lat temu. Z drugiej też strony poza gramem nie przeglądam żadnych polskich portali o grach. Niemniej, nie spotkałem się wcześniej z tym terminem
xguzikx
Redaktor
Autor
12/05/2023 18:42
Crad999 napisał:
Również. Jakbym był Nintendo to bym pozwał, bo brzmi beznadziejnie 😅
Silverburg napisał:
W jakich kręgach? Ja pierwsze o tym słyszę.
Serio? Ja znam Ninny z zamierzchłych czasów prasy drukowanej (#teamNeoPlus). A i szybkie googlanie pokazuje, że polscy gracze używali tego zwrotu na forach co najmniej kilkanaście lat temu.