Mroczne strony dojrzałości
Ostatnie „Rozmowy na koniec tygodnia” zawierają w sobie dygresje Domka na temat równouprawnień wszelakiej maści, feminizmu i tym podobnych. Choć poczułem się wywołany do tablicy radosną prostotą tych stwierdzeń, to jednak pozwolę sobie dziś jeszcze na odrobinę luzu. Aby odpowiednio wypowiedzieć się w tak złożonych kwestiach, potrzebuję nieco więcej czasu. Tak więc zagadnieniami tamtymi (tudzież pokrewnymi) zaczniemy zajmować się za tydzień, teraz przejdziemy do zupełnie innego tematu.
W ostatnich dniach napisaliśmy co nieco na temat gier dla dzieci. Okazja po temu była odpowiednia, bo całkiem niedawno premiery swe miały dwa tytuły stworzone na licencji filmu Auta. To bardzo ładnie łączy dwa tematy: szkraby przy klawiaturze i speców od przenoszenia bohaterów ze srebrnego ekranu na ciekłokrystaliczny monitor. To ostatnie to uproszczenie, bo sprawa dotyczy też konsol, a więc zwykle szklanego ekranu.
Zacznijmy może od tyłu. Nie jest dla nikogo tajemnicą, że z produktami licencjonowanymi dzieje się zwykle coś dziwnego. Wyraziwszy to prościej, zwykle są cienkie jak kompot z desek. Efekt jest dużo bardziej piorunujący w produkcjach dla dorosłych, niż w grach dla dzieci. Jakoś niespecjalnie się słyszy, że deweloper X skopał totalnie produkcję na licencji filmu Y. Choćby nawet gra nie miała nic wspólnego z kinowym oryginałem. Dzieciom nie potrzeba odtwarzania znanej z dużego ekranu fabuły, ani też jej rozwinięcia. One po prostu chcą się pobawić jednocześnie na dwa sposoby: oglądając ulubionych bohaterów i wykonując interesujące zadania. A że dane misje mają się nijak do filmu? Furda z tym! Ma być wesoło!
Dorośli są bardziej marudni. Na dodatek nie wiedzą, czego chcą. Gdy zaserwuje się im grę opartą stricte na fabule, to od razu krzyczą: „kalka!”. Dla odmiany, gdy developer wypuści coś odbiegającego od pierwowzoru, drą się wniebogłosy: „świętokradztwo!”. Weź i takim dogodź. Najlepszy żart ukrywa się w tym, że gry na licencji mają wielką sprzedaż, choć wszyscy na nich tradycyjnie psy wieszają – dla jasności dodam, że zwykle słusznie – najwyraźniej tytuł został wdrukowany w zwoje mózgu i nie sposób oprzeć się żądzy zakupu. Reasumując: nie wiemy czego chcemy od tych produkcji, nie mamy pojęcia co by nas zadowoliło. Gorzej nawet, oczekujemy czegoś enigmatycznego i wspaniałego, a otrzymujemy coś konkretnego – zawód gotowy. Oczywiście nie bez znaczenia pozostaje tu fakt, że licencje filmowe same z siebie obciążają budżet gry ponad miarę, w związku z czym nazbyt często pozostaje tylko kasa na silnik trzeciej świeżości i scenarzystę z przedszkola specjalnej troski.
Miało być jeszcze o dziecięcym graniu, a tu pora publikacji tekstu zbliża się wielkimi krokami… Zostawmy więc kwestię licencji, podkreślając raz jeszcze: dorośli nie wiedzą czego chcą, więc płaczą – a dzieci znają swoje oczekiwania, więc mają świetną zabawę. Możemy im tylko pozazdrościć... ale nie tylko tego.
Ktokolwiek miał okazję recenzować grę dla dzieci (lub po prostu hobbystycznie spróbować ją przejść), wie, że nie jest to bułka z masłem. Biada tym, których własne brzdące posadzą obok siebie i zmuszą do rywalizacji. Wtedy dorośli odpadają w przedbiegach. Nie ten refleks, nie ta sprawność manualna. Szkrab śmiga jak szalony i wykonuje na ekranie chore ewolucje zręcznościowe, a rodzic siedzi spocony jak mysz i coraz bardziej ma dość. Bywa, że niesłusznie zaczyna się bać o swój autorytet i nagle zaczyna zachowywać się jak kretyn, dopiero wtedy obniżając swą wartość w oczach dziecka. Powiedzmy sobie szczerze: z maluchami w takie Auta nie wygramy, bo po prostu nie mamy szans. Być może przegrywając parskniemy nawet: „głupia ta gra, nie ma nic wspólnego z filmem”. A wtedy siedzący obok nas mały człowiek spojrzy z bezgranicznym zdumieniem w oczach. Przecież jest tu Zygzak McQueen i kupa świetnej zabawy...
Nasuwa się gorzka konkluzja: po jakiego diabła w ogóle dorastaliśmy? Może lepiej raz na jakiś czas stać się dzieckiem, życie jest wtedy piękniejsze – takich chwil Wam i sobie serdecznie życzę, choć bardzo trudno przestać być dorosłym, a chyba jeszcze trudniej po prostu zapomnieć, że jest się już młodzieżą...