Zawsze preferowałem gry, które stawiają przede mną wyzwania. Lubię pogłówkować i pokombinować, lubię też to poczucie samozadowolenia, gdy uda mi się dokonać wreszcie trudnego wyczynu zręcznościowego. Dotyczy to jednak wyzwań uczciwych, a nie zawsze twórcy potrafią takie postawić. Przyznacie chyba, że nic nie frustruje bardziej, niż sztucznie i wrednie wyśrubowany poziom trudności. Taki, który na kilometr śmierdzi oszustwem. W wypadku konsol klasycznym wręcz przykładem są odległe punkty zapisu, z najtrudniejszymi elementami akcji umieszczonymi zawsze pod koniec. Inaczej mówiąc, gdy jakiś mini-boss skopie nam tyłek, musimy od nowa wyciąć w pień szereg mobów, wykonać ileś akrobacji, by wreszcie ponownie zebrać łomot od owego mini-bossa...Całość mojego dzisiejszego felietonu z cyklu W samo południe znajdziecie klikając w przycisk poniżej: