Dwa oblicza miała premiera Call of Duty: Black Ops II. Z jednej strony były karygodne błędy wydawnicze, z drugiej rekordowe pół miliarda dolarów, jakie gra zarobiła w ciągu 24 godzin.
Dwa oblicza miała premiera Call of Duty: Black Ops II. Z jednej strony były karygodne błędy wydawnicze, z drugiej rekordowe pół miliarda dolarów, jakie gra zarobiła w ciągu 24 godzin.
Czy można być takim obrotem sprawy zaskoczonym? I tak, i nie. Z jednej strony można było bowiem podejrzewać, że graczom zapadły w pamięć wpadki techniczne Treyarcha przy pierwszym Black Ops, a poza tym mówiło się, że marka Call of Duty swój szczyt możliwości już osiągnęła. Nie bez znaczenia była też silna konkurencja, zwłaszcza Halo 4, które zadebiutowało raptem pół miesiąca wcześniej niż BO 2. Rzeczywistość okazała się zgoła inna, a rację mieli ci, którzy uważali, że dzięki wyrobionej renomie, jeszcze większemu gronu potencjalnych odbiorców i wysokiemu zainteresowaniu, jakim cieszyły się zamówienia przedpremierowe, padnie kolejny rekord. Activision Blizzard nie podało co prawda, w ilu egzemplarzach sprzedało się nowe dzieło ekipy Treyarch, ale szacowana kwota przychodu z dnia premiery nie pozostawia złudzeń.
Premiera Call of Duty: Black Ops II ma też niestety swoją mroczną stronę. W środku tygodnia pisaliśmy o groteskowej, acz bardzo poważnej wpadce, jaką było zapakowanie w pudełka z grą... płyty z Mass Effect 2. Samo to uchybienie oczywiście bardzo dziwi, ale jeszcze mocniej zdumiewa brak głośnego komunikatu ze strony Activision Blizzard, w którym firma przeprasza wszystkich poszkodowanych, a najlepiej oferuje coś w ramach rekompensaty. Na domiar złego nie było to jedyne przewinienie wydawcy Black Ops II. Część nabywców wersji na PS3 otrzymała błędne kody na odblokowanie dodatkowej mapy, Nuketown 2025. Na szczęście w tym wypadku reakcja była niemal natychmiastowa. Mimo to, oba te wysoce niefortunne zdarzenia rzucają się cieniem na największą premierę w historii przemysłu rozrywkowego.
Bobby Kotick triumfuje. Podkreśla, że marka Call of Duty jest bardziej dochodowa niż dwa tytuły w przemyśle filmowym najcenniejsze: Gwiezdne wojny i Harry Potter. Choć gry spod znaku CoD rzadko kiedy doceniane są za jakość wykonania (żeby była jasność: nie chodzi tu o oceny w recenzjach, a nagrody w prestiżowych plebiscytach), idealnie wpasowują się w gust odbiorcy masowego. Pokłosiem tego jest zjawisko, które można określić mianem callofdutyzacji, czyli upodabniania się innych gier do wzoru wyznaczonego przez Infinity Ward i Treyarch. Choć wniosek ten może smucić, trzeba podkreślić, że na szczęście nie jesteśmy skazani na wyłącznie tego typu gry. Studia nadal chcą bowiem eksperymentować, a wydawcy godzą się na mniejsze wpływy. Zresztą, nawet jeśli tworzyliby najdoskonalsze klony CoD-a, i tak nie mogliby liczyć na tak duże zarobki, jak Activision Blizzard. Dlatego cieszmy się, że różnorodność (jeszcze?) nie umarła, a Bobby'emu Kotickowi i spółce pogratulujmy prawdziwie imponującego rekordu. Czy ostatniego? Analitycy z pewnością powiedzą, że dotarliśmy do kresu, ale Modern Warfare 4, które rzekomo jest następną odsłoną CoD-a (czy ktoś w ogóle jest zaskoczony?) bardzo będzie chciało te teorie obalić. I pewnie mu się uda.
Czytaj naszą recenzję Call of Duty: Black Ops II
Zobacz też: Gra tygodnia #43: GTA V