Robert Briscoe porzuca scenę niezależną w poszukiwaniu nowych wrażeń, ale już zapowiada, że prędzej czy później wróci do indyków.
Robert Briscoe porzuca scenę niezależną w poszukiwaniu nowych wrażeń, ale już zapowiada, że prędzej czy później wróci do indyków.
Jeden z najważniejszych członków zespołu odpowiedzialnego za Dear Esther poinformował o transferze i stojącej za nim motywacji na swoim blogu.
Ostatnie lata były zwariowane z sukcesem Dear Esther na czele, który pozwolił mi brnąć w karierę twórcy gier niezależnych, gdybym sobie tego życzył. W tym czasie walczyłem jednak z narastającym uczuciem izolacji, zarówno w życiu osobistym, jak i zawodowym. Przez ostatnie pięć lat 90% mojego czasu spędzałem pracując w moim niezbyt komfortowym (i w momencie wprowadzania się odpowiednio wycenionym) mieszkaniu. Z ludźmi rozmawiałem głównie przez Skype'a i maile, a wraz z kolejnymi wyprowadzającymi się z mojej sennej mieściny przyjaciółmi zacząłem zastanawiać się - co ja tu wciąż u licha robię... - tłumaczy Briscoe.
Wybawieniem wydawała się perspektywa wzięcia za barki z nowym projektem, który odgoniłby depresyjne myśli, lecz po dłuższym zastanowieniu Briscoe zdecydował, że nie tędy droga.
Myślę, że muszę pobyć trochę między ludźmi. Znaczna część mojej energii i entuzjazmu bierze się z przebywania wśród ludzi i dzielenia się pomysłami, metodami, technikami, opiniami i inspiracjami. Motywuje mnie także robienie rzeczy, które są wyzwaniem.
W ciągu ostatnich 11 miesięcy ubiegałem się o pracowniczą wizę do USA i dwa miesiące temu ją dostałem. 20 marca biorę wolne od sceny niezależnej i przeprowadza się do Seattle, by popracować nad fajnymi rzeczami dla firmy, którą od zawsze podziwiałem: Valve Software.
W wolnym czasie Briscoe dokończy prace nad portem Dear Esther na silnik Unity, które są już na ukończeniu. Zapewnia także, że rozbrat z indykami nie potrwa wiecznie i kiedyś pewnie do pasji, która otworzyła mu wrota do kariery wróci.
Powodzenia!