Od pewnego czasu słowo remaster jest odmieniane w branżowych mediach przez wszystkie przypadki. Szkoda tylko, że zazwyczaj niepotrzebnie.
Od pewnego czasu słowo remaster jest odmieniane w branżowych mediach przez wszystkie przypadki. Szkoda tylko, że zazwyczaj niepotrzebnie.
Przypomina mi ono polityka, którego jeszcze wczoraj nikt nie znał, a dzisiaj jest na ustach wszystkich. Media prześcigają się w zaproszeniach do programów, słupki popularności rosną, wszystko zaczyna się kręcić. Problem w tym, że nikt nie dostrzega, że ów polityk to jedynie wydmuszka. Z zewnątrz ładnie wygląda, ale w środku świeci pustką. Całe zamieszanie przypomina więc burzę w szklance wody. Podobnie jest z remasterami. Słowo to pojawia się praktycznie codziennie wśród najnowszych wieści z branży. Najczęściej niepotrzebnie.
Być może się mylę, ale z moich obserwacji wynika, że słowo remaster nabrało popularności po premierze The Last of Us: Remastered. Wcześniej to samo zjawisko przybierało inne nazwy. Osobiście mówiłem „wersja HD”, bo to często było najbliższe prawdzie. Takiej edycji doczekał się God of War i God of War 2, seria Hitman, Tomb Raider, Metal Gear Solid, czy kilka innych tytułów. Zawsze było to przeniesienie produkcji z szóstej generacji na Xboksa 360/PS3. Oprócz podniesienia rozdzielczości nowa wersja wzbogacana była jeszcze o osiągnięcia/trofea, co akurat ciężko nazwać wielką łaską ze strony producenta. Inaczej się po prostu nie dało. Liczba zmian była wręcz śmiesznie mała. W zasadzie to można było mówić jedynie o przeniesieniu gry z jednej platformy na drugą. Zazwyczaj nazywa się to portem, a nie remasterem. W tym właśnie tkwi problem – nie potrafimy nazywać rzeczy po imieniu.
Zobaczmy do jakich paradoksów dochodzi. Na start nowej generacji do sprzedaży trafiły dwa pierwszoosobowe shootery – Call of Duty: Ghosts i Battlefield 4. W obie produkcje da się zagrać na starych i nowych sprzętach. Oczywiście wersja na Xboksa One i PS4 wygląda znacznie lepiej i jest dostosowana do możliwości tych platform. Mówimy więc o remasterze? Dlaczego więc tego samego słowa używamy w stosunku do The Last of Us na PS4? To przecież jedynie nieco ulepszona pod względem oprawy wizualnej wersja z PS3. Ktoś powie, że w pierwszych dwóch przykładach mówimy o premierze w tym samym momencie, z kolei ostatnia produkcja Naughty Dog potrzebowała dokładnie 13 miesięcy, aby trafić na nową platformę. Ale co z tego? Czy to czas determinuje kwestię tego, czy coś nazywamy portem, czy remasterem? A może decyduje o tym specjalista od marketingu producenta/wydawcy, który do oryginalnego tytułu dopisuje dumnie brzmiące słowo „Remastered”? Takie GTA V na konsole nowej generacji to już dla większości graczy remaster, ale w taki sposób już nikt nie opisuje wersji na PC, która potrzebuje jeszcze więcej czasu na debiut na rynku. Nie oszukujmy się, w większości przypadków mówimy wyłącznie o portach. Niedawno zapowiedziany God of War 3 na PS4 jest tego przykładem, to samo tyczy się Sleeping Dogs, Tomb Raidera (port z PC), czy Borderlands: The Handsome Collection.
Za prawdziwy remaster można uznać połowę Halo: Master Chief Collection. O ile trójka i czwórka zostały tylko sportowane, tak część druga została solidnie dopracowana (oraz Combat Evolved, chociaż w tym wypadku to wersja na Xboksa 360 jest remasterem, potem tylko sportowanym na Xboksa One). W tym wypadku zmian było na tyle dużo, że można użyć słowa remaster. Podobnie jest z Secret of Monkey Island. Pierwsza i druga odsłona po latach doczekały się solidnego odświeżenia, dzięki czemu wiele osób może po ten tytuł sięgnąć. Na pewno dla niektórych oryginał jest na tyle stary, że już wręcz niegrywalny, a więc nowa wersja sprawdza się idealnie. Przykładów prawdziwych remasterów można wymienić jeszcze kilka. Dobrze by było, abyśmy o tym pamiętali i doceniali tych twórców, którzy faktycznie starają się odświeżyć klasyki sprzed lat. O korzyściach z tego wynikających niedawno pisał Kuba. Od siebie dodam tylko, że czasami takie działania to świetna okazja do poznania historii branży. Jedną z najbardziej kultowych produkcji sprzed lat jest Perfect Dark. Dzisiaj kupno Nintendo 64 oraz gry jest trudne. O ile konsolę pewnie dałoby w miarę łatwo znaleźć na serwisach aukcyjnych, tak już kartridż z produkcją Rare może być trudny do kupienia. Mimo wszystko koszty zagrania w jedną grę byłyby niewarte całego zachodu. Dobrze więc, że w 2010 roku Microsoft zdecydował się na odświeżenie tego klasyka. Wprawdzie nie doczekał się on aż tak poprawionej grafiki jak chociażby Halo: Combat Evolve, ale mimo wszystko zmiany są mocno widoczne, a do tego doszły jeszcze nowe bronie. Co również ważne, gra została wydana w cyfrowej dystrybucji w bardzo atrakcyjnej cenie (800 MS Points, około 30 zł).
Cały tekst nie ma na celu jedynie czepiania się nomenklatury. Słowo remaster jest nadużywane, a to wydawcy i twórcy często wykorzystują. Wiele osób widząc zapowiedzi wielkiego odświeżania danej produkcji rzucają się na nią bez zastanowienia. Remasterów jest coraz więcej, bo dotychczas wydane produkcje dobrze się sprzedają. Czasami gracze dają się naciąć widząc różne pięknie brzmiące słówka obok tytułu, rzekomo świadczące o produkcie lepszym i bardziej rozbudowanym. Innym razem media i społeczność samemu napędzają hype poświęcając mnóstwo uwagi tym quasi remasterom. Informacji jest przecież pełno, a temat wałkowany jest praktycznie codziennie.
Dobrze by więc było, aby słowo remaster było używane nieco rzadziej. Najlepiej to tylko wtedy, kiedy faktycznie możemy mówić o porządnym odświeżeniu gry, a nie jedynie porcie na kolejną platformę. Zacznijmy więcej wymagać od twórców. Dzisiaj niestety w tej kwestii poprzeczka ustawiona jest bardzo nisko, stąd wiele bardzo słabych produkcji (pozdrawiamy „odświeżone” Heroes of Might and Magic III). Nie chcę w żaden sposób usprawiedliwiać twórców, ale po części winni takiego stanu rzeczy są sami gracze. Przestańmy więc tyle miejsca poświęcać remasterom, które są jedynie zwykłymi portami na kolejną platformę i zacznijmy doceniać naprawdę odnowione tytuły.