Wygląda na to, że jeśli szukacie miejsca, w którym możecie swobodnie wyrażać swoje poglądy, to ich liczba maleje w zastraszającym tempie.
Wygląda na to, że jeśli szukacie miejsca, w którym możecie swobodnie wyrażać swoje poglądy, to ich liczba maleje w zastraszającym tempie.
Okazuje się, że zagwarantowana obywatelom wolność słowa nijak ma się do popularności poszczególnych internetowych serwisów. Podczas gdy może się wydawać, że platformy sieciowe gromadzące na serwerach miliardy użytkowników są publiczne, to według amerykańskiego sądu wcale tak nie jest. W Stanach zakończyła się batalia sądowa pomiędzy włodarzami YouTube a prowadzącym prawicowy kanał PragerU Dennisem Pragerem. Werdykt? Zdecydowanie na korzyść serwisu Google’a, co może mieć wyraźny wpływ na działanie m.in. mediów społecznościowych.
Zdaniem sądu, szeroko rozumiana wolność słowa, to umowa pomiędzy władzami państwa a obywatelami, która nie ma zastosowania do prywatnych podmiotów. Tym samym, jeśli decydujemy się wyrażać swoje poglądy poza publicznymi forami, to ich właściciele mają prawo wykopać nas z nimi na zbity pysk. I są w tym całkowicie chronieni. Wszystko zależy od polityki poszczególnego serwisu, ale nie mamy co się obrażać, jeśli nasza konstruktywna krytyka czy opinia dotycząca dowolnego z produktów promowanego na YouTube wyląduje w sieciowym limbo na wieki.
Niezależnie od tego, czy występujemy w roli twórcy, czy odbiorcy treści, w dowolnym momencie administrator platformy może odciąć się od naszego stanowiska i zwyczajnie ukryć je przed resztą świata. Jedyne rozwiązanie w takiej sytuacji to własna domena – ale nie będziemy mogli promować jej w nieprzychylnych jej treściom serwisach społecznościowych. Cóż, internet 2020 roku.
Sprawdź bogatą ofertę gier na PC i konsole w sklepie Sferis.pl