Kwintesencja pirackiego rzemiosła, czyli słów kilka o statkach, walce i odrobinie żelastwa
Chyba każdy, kto oglądał „pirackie” filmy, ma przed oczami przede wszystkim obraz olbrzymich okrętów, których burty co rusz rozbłyskują ogniem, spowitych dymem i niejednokrotnie będących źródłem efektownych fajerwerków, towarzyszących wybuchającemu składowi z prochem. Jest to obraz, trzeba przyznać, bardzo efektowny, rzadko jednak mający cokolwiek wspólnego z rzeczywistością. I właśnie o tym chcemy dziś Wam opowiedzieć – o pirackich statkach, taktyce i broni. Zaczynajmy więc.
Piraci w dłubankach
Odstawmy na razie na bok potężne i majestatyczne galeony, czy trójmasztowe fregaty i przyjrzyjmy się nieco mniej efektownemu, ale podstawowemu narzędziu pracy każdego bukaniera. Co powiecie bowiem na groźnych i budzących postrach piratów, usadowionych w wydrążonych z jednego pnia pirogach? Mało to efektowne i romantyczne, nieprawdaż? Ale tak właśnie wyglądała bukanierska codzienność – szczególnie w pierwszym okresie swojej działalności, piroga była podstawową i najlepiej sprawdzającą się jednostką nawodną w rekach filibusterów.
Wpływ na to miało wiele czynników. Po pierwsze, byli to przecież w większości zwykli osadnicy, mający na co dzień z morzem tyle wspólnego, co z programem lotów kosmicznych. Nie mieli żadnego pojęcia o nawigacji - kwadrant, czy astrolabium były dla nich tajemniczymi, magicznymi przyrządami, a stracenie z oczu lądu najczęściej oznaczało również utratę życia. Bogate łupy pływały jednak po Morzu Karaibskim, więc w jakiś sposób musieli się do nich dostać. Właśnie pirogi, wydłubane w pniu karaibskie czółna, okazały się do tego idealne. Szybkie, zwrotne i na tyle małe, że trafienie w nie z okrętowego działa graniczyło z cudem.
Należy bowiem pamiętać, że flota hiszpańska owego okresu, to głównie wielkie, ociężałe, niezdarne oraz mało zwrotne galeony i bardzo szybko okazało się, że bukanierska taktyka, polegająca na abordażu przy pomocy dłubanek, jest niesamowicie skuteczna. Wbrew bowiem temu, co pokazuje wiele filmów i gier, piratom nie chodziło o zatapianie statków, tylko ich zdobywanie. Spoczywający na dnie galeon był całkowicie bezużyteczny i bezwartościowy, obsadzony piracka załogą – był opróżniany z ładunku i najczęściej sprzedawany jako pryz.
Slup i szkuner
Oczywiście pirogi i inne małe łodzie sprawdzały się tylko w działaniach przy samym niemalże brzegu. Gęsta sieć wysepek, z mnóstwem zatok, sprzyjała takiej taktyce. Jednak z czasem Hiszpanie zaczęli unikać wąskich przesmyków i żeglowania w bezpośredniej bliskości wysp. Wymusiło to na bukanierach zmianę taktyki, w wyniku czego przesiedli się oni na nieco większe jednostki, mogące operować na otwartym morzu. Jedno nie uległo jednakże zmianie – nadal preferowali oni jednostki niewielkie, lecz szybkie i zwrotne. Dlatego właśnie wielką karierę zrobił w pirackiej flotylli slup.
Była to niewielka, najczęściej jednomasztowa jednostka, wyróżniająca się bardzo dużą szybkością oraz możliwościami manewrowania. Dodatkowo posiadała małe zanurzenie, co czyniło zeń statek wręcz idealny dla bukanierów, pozwalając w razie potrzeby salwować się ucieczką na płycizny niedostępne dla większych jednostek. Nie bez znaczenia jest również fakt, iż mimo niewielkich rozmiarów, jednostkę tę można było uzbroić nawet w 14 dział, co biorąc pod uwagę jego zwrotność, dawało załodze sporą przewagę nad zazwyczaj powolnymi i ociężałymi statkami handlowymi.
Wersją rozwojową slupa był szkuner, jednostka już dwumasztowa, o smukłym i wąskim kadłubie, jednak gorzej uzbrojona i mająca mniejszą ładowność. Szkunery jednak, dzięki o wiele większej powierzchni żagli, przy podobnej wyporności i zanurzeniu, były najszybszymi podówczas statkami w rejonie Morza Karaibskiego. Było to o tyle ważne, że bukanierzy dość rzadko stawali do otwartej walki - byli ludźmi odważnymi, jednak nie szaleńcami. Tak więc możliwość szybkiego i skutecznego wycofania się na z góry upatrzone pozycje była dla nich sprawą priorytetową.
Bryg i fregata
Kolejnym typem statku, dość popularnym wśród piratów, był bryg i jego nieco zmodyfikowana siostra – brygantyna. Wykształciła się z fregaty, której odjęto ostatni maszt i była cięższa oraz mniej zwrotna od dwu poprzednich jednostek. Również uzbrojenie nie było imponujące, statki te mogły zabrać na pokład do 12 dział, jednak posiadały większą od slupa, czy szkunera ładowność, co czyniło je idealnymi do przewożenia zrabowanych łupów.
Poczesne miejsce w pirackich flotach zajmowała również fregata, statek o dużo większych rozmiarach i wyporności, trójmasztowy, o wiele wolniejszy i mniej zwrotny od niewielkich jednostek, o których pisaliśmy wcześniej. Miał wszakże dwie zalety: po pierwsze, nieporównywalnie większą ładowność, po drugie zaś – możliwość uzbrojenia w 40 dział (największe posiadały ich nawet około 50). Była to więc jednostka najbardziej uniwersalna ze wszystkich tu wymienionych, łącząca przyzwoitą szybkość z potężnym uzbrojeniem i ładownością pozwalającą na długie operowanie w morzu, bez konieczności zbyt częstego zwijania do portu w celu uzupełnienia zapasów.
Właśnie fregaty upodobali sobie tacy słynni piraci, jak Roberts, Bellamy, czy znany nam już Czarnobrody. Jego słynna Queen Anne’s Revenge była właśnie fregatą, dawnym statkiem niewolniczym, który po niezbędnych modyfikacjach został wyposażony w 40 dział i w krótkim czasie stał się postrachem na wschodnim wybrzeżu Ameryki. Statek ten, będący niegdyś zwykłym merchantem, mógł teraz mierzyć się, jak równy z równym, z okrętami wojennymi floty Jego Królewskiej Mości. Teach zresztą dobrze wykorzystywał możliwości, jakie dawała mu tak doskonale uzbrojona jednostka.
Pływające domy i ich ofiary
Statki tej klasy stały się wśród pirackiej braci najbardziej popularne w wyniku eskalacji działań zmierzających do ich unicestwienia na Morzu Karaibskim. Zamykanie „przyjaznych portów” doprowadziło do tego, że bukanierzy przestali traktować zdobyczne statki jako zwykły łup, który dawało się dość łatwo spieniężyć. Ostatecznie wygonieni z Karaibów, które zrobiły się dla nich zbyt ciasne, rozpierzchli się po morzach i oceanach całego świata, a zdobyczne fregaty - dzięki swym rozmiarom i ładowności – stały ich pływającymi domami.
Warto byłoby również wspomnieć nieco o samych ofiarach piratów. Głównie dotyczy to, już w drugiej połowie XVII wieku, nieco przestarzałych, hiszpańskich galeonów. Były to jednostki dużych rozmiarów, ciężkie i mało zwrotne, z charakterystycznymi kasztelami na rufie i dziobie. Choć niekiedy potężnie uzbrojone (nawet do 100 lekkich dział, w przypadku galeonów wojennych również i 200), łatwo padały łupem bukanierów, którzy dysponując szybkimi i zwrotnymi jednostkami (lub też wykorzystując pirogi) nie dawali się wciągać w pojedynki ogniowe, niemalże od razu przystępując do abordażu. Dlatego też bardzo niewielu z nich decydowało się na używanie tej klasy statków, najczęściej sprzedawano je po prostu, jako pryz.
Trochę taktyki
Wspomnieliśmy przed chwilą o abordażu, jako o podstawowej taktyce walki bukanierów. I tak było w rzeczywistości - począwszy od ataków na dłubankach, a skończywszy na fregatach – piratom zawsze chodziło o to samo. Zdobycie statku w całości, najlepiej jak najmniej uszkodzonego, ponieważ to gwarantowało uzyskanie za niego przyzwoitej ceny. Między bajki można więc włożyć obrazki, przedstawiające wylatujące jeden po drugim w powietrze, czy druzgotane za pomocą najcięższych dział hiszpańskie galeony. Dla bukanierów nie byłoby to po prostu opłacalne. Owszem, zdarzało się, że trafiali oni na okręty wojenne eskorty, jednak w takich przypadkach, miast podjąć otwartą walkę, wycofywali się, bądź też starali pozbyć niewygodnego przeciwnika za pomocą rozlicznych forteli.
Jeśli już dochodziło do ostrzelania wrażego statku, używane do tego były najczęściej dwa rodzaje pocisków. Jedne z nich miały unieruchomić przeciwnika, poprzez zniszczenie takielunku i żagli. Używano do tego kul połączonych łańcuchami lub sztabami, które bez większego problemu przerywały olinowanie, łamały reje, czy też rozdzierały płótno żaglowe. Drugim rodzajem amunicji, były tak zwane siekańce, czyli pociski odłamkowe lub wiązki małych kul, czy nawet zwykłe gwoździe i drobne metalowe elementy. Ten rodzaj amuzji, miał z kolei wyeliminować jak największą liczbę marynarzy i żołnierzy oponenta, a tym samym ułatwić późniejszy abordaż.
Po zbliżeniu, bardzo często obrzucano pokład wrogiego statku różnorakimi granatami własnej produkcji, od dymnych począwszy, na odłamkowych skończywszy. Warto tutaj wspomnieć również o wynalazku francuskich korsarzy, zwanym szponami kruka. Był to rodzaj kolców, tak skonstruowanych, aby zawsze jedno z zaostrzonych ramion skierowane było do góry. Jako, że marynarze w tamtych czasach poruszali się po pokładzie boso, ta przemyślna i okrutna broń była w stanie bardzo skutecznie wyeliminować wielu z nich z walki.
Do abordażu!
Kiedy będący ofiarą statek zostawał już unieruchomiony, a duża część jego załogi zneutralizowana, bukanierzy przystępowali do abordażu. Wykorzystując liny, reje i zaopatrzone w haki trapy, wdzierali się na pokład wrogiej jednostki. Zapewne wszyscy mają w tym momencie przed oczami obraz Czarnobrodego, z płonącą brodą i sześcioma pistoletami na brzuchu. Owszem, w jego czasach piraci byli zazwyczaj dość dobrze uzbrojeni, początki jednak były dużo bardziej skromne. Mówiąc krótko – dopóki bukanierom nie udało się zdobyć podczas abordażu broni, najczęściej bywało z nią kiepsko. Do tego stopnia, ze w początkowym okresie do walki używali niemalże wyłącznie broni białej, a nieliczną palną reprezentowały głównie wykonane własnym sumptem różnorakie samopały.
Zresztą broń palna, szczególnie ta typowa dla walk na lądzie, słabo sprawdzała się na morzu. Ciągłe kołysanie utrudniało dokładne celowanie, stąd też broń długolufowa, taka jak muszkiety, była niemalże bezużyteczna. Doskonale sprawdzały się za to krótkie pistolety oraz garłacze, czyli potężne strzelby, o krótkich, lecz szerokich lufach, które wypełnione gwoździami i innymi ostrymi kawałkami stali, siały spustoszenie wśród marynarzy i żołnierzy wroga. W walce wręcz, do której dochodziło w chwile później, wykorzystywano marynarskie sztylety, kordelasy – kolejny bukanierski wynalazek, czyli rodzaj szabli z krótką, acz szeroką głownią – oraz topory. W ferworze walki zdarzało się ponadto niezwykle często używanie broni improwizowanej: od wioseł i innych elementów wyposażenia, aż po własne uzębienie.
Efekty takich starć były częstokroć przerażające. Niejednokrotnie zdarzało się, że po zakończeniu walki zdobywany statek był w o niebo lepszym stanie, niż jego nowi właściciele. Zabiegi medyczne w przypadku ciężkich zranień kończyn polegały zazwyczaj na amputacji (by nie wdała się gangrena), zaś brak środków opatrunkowych i płynów odkażających rekompensowano podartymi koszulami i częstokroć moczem współtowarzyszy. Liczne blizny, poparzenia, brak kończyn - to częsty widok wśród bukanierów. Częstokroć bywało tak, że po zakończeniu bitwy, zdolnych do dalszej walki, czy jakichkolwiek działań, pozostawało jedynie kilka do kilkunastu procent z pirackiej załogi.
Zapomnijcie więc o romantycznym obrazie pirata, wykreowanym na obrazach Howarda Pyle’a i powielonym potem przez Hollywood. Było to ciężkie i wymagające życie – chociaż oferowało niespotykane profity, z drugiej strony należało liczyć się z ogromnym ryzykiem. I niejednokrotnie zamiast wymarzonej fortuny, przynosiło trwałe kalectwo lub śmierć.