Już jakiś czas temu spróbowali oni swoich sił w tej tematyce, wydając w 2005 roku Area 51. Niestety, próbę tę trudno nazwać sukcesem – zarówno wydanie pecetowe, jak i konsolowe nie do końca sprostało wymaganiom graczy (średnia ocen w Internecie to ledwie ponad 60%). Jednak nie zrazili się i postanowili po raz drugi podjąć wyzwanie. W ten oto sposób na rynku pojawiła się BlackSite: Area 51. Czy tym razem udało się spełnić nadzieje wielbicieli tematów nie z tej ziemi?
W BlackSite: Area 51 wcielamy się w dowódcę oddziału Delta Force, Aerana Pierce'a. Przed zawitaniem do Strefy 51 zostajemy wysłani na misję do Iraku. Naszym zadaniem nie jest tutaj bynajmniej stłumienie irackiego ruchu terrorystycznego, ale sprawdzenie bunkra, w którym ukrywana jest broń chemiczna. Sytuacja na miejscu nie wygląda najlepiej – część naukowców nie żyje, a część zmutowała w wyniku styczności z chemikaliami. W efekcie musimy uporać się tutaj z licznymi mutantami, którzy nie dość, że brzydcy i silni, to jeszcze potrafią strzelać z karabinów. Jednak to tylko początek tego, co BlackSite: Area 51 ma do zaoferowania. Po powrocie z Iraku mijają trzy lata, po czym trafiamy na kolejną misję. Tym razem miejscem akcji jest Rachel, miasto położone wreszcie w pobliżu tytułowej Area 51. Udajemy się tam w celu okiełznania buntu lokalnej milicji. Sprawa jest na pozór prosta, jednak – jak zwykle w takich opowieściach bywa – na miejscu okazuje się nieco bardziej skomplikowana. Po przeczytaniu powyższego akapitu można dojść do wniosku, że BlackSite: Area 51 to pozycja niezwykle ciekawa. Jednakże pozory lubią mylić. O ile fabuła jest całkiem interesująca, to już sama rozgrywka rozwiewa nadzieję na długie, pełne emocji wieczory. Pierwsze chwile spędzone z grą są, co tu dużo gadać, nudne. Zmutowani naukowcy i żołnierze nadbiegają to z lewa, to z prawa i szarżują w stronę naszą i naszego oddziału. Wygląda to mniej więcej tak – kilka kroków do przodu, zatrzymanie się, strzelanie do kolejnych grup mutantów, kilka kroków do przodu, znowu postój... i tak w kółko. Pomiędzy tym wykonujemy pomniejsze zadania, jednakże nie są one w stanie zrekompensować nudy, jaka nas spotyka w czasie strzelanin. Pokieruj Delta Force Jednym z elementów wyróżniających BlackSite: Area 51 spośród pewnej części shooterów miało być kierowanie oddziałem. Nie jest ono zbytnio skomplikowane i tak naprawdę ogranicza się do korzystania z jednego klawisza. Za jego pomocą możemy zarówno skierować kolegów z zespołu w dowolne miejsce, jak i nakazać im otworzenie ognia w stronę wybranego przeciwnika. Nic odkrywczego i tak na dobrą sprawę można się obyć i bez tego. Na szczęście żołnierze z BlackSite: Area 51 to istoty myślące, potrafiące same dojść do tego, czy teraz trzeba iść, czy strzelać, czy otwierać drzwi (co ciekawe, z niektórymi nie możemy sobie sami poradzić, tylko musimy czekać na nadejście kompanów). Przez większość czasu po drugiej stronie lufy spotykamy humanoidalne stwory, które na pewnym etapie swojej ewolucji postanowiły wykształcić macki tudzież szpony i w ten sposób uciec od stereotypu „zielonego ludzika”. Mamy tu więc do bólu ograny katalog ufoludków znanych z filmów i innych gier. Poza typowym mięchem armatnim nie raz i nie dwa trafią się też nieco ciekawsi wrogowie. Ciekawsi – nie znaczy jednak: ciekawi. Głównym problemem Blacksite: Area 51 jest brak jakiejkolwiek wyobraźni projektantów. Wszystkich przeciwników już gdzieś widzieliśmy, nie zostało nam pokazane kompletnie nic nowego. Doskonałym przykładem jest Fire Brute – wielkie, czteronożne, żółwiopodobne bydlę, które ubić można jedynie poprzez trafienie rakietą w świecący, czuły punkt na plecach. Nie byłoby to aż takie złe, gdyby nie fakt, że gra sama mówi nam, co trzeba zrobić, tym samym zabijając jakąkolwiek przyjemność z szukania słabych stron wroga.