Tryby i trybiki
Jak już wspomnieliśmy wcześniej, w trybie dla jednego gracza znajduje się pięć wariantów rozgrywki, z którymi prędzej czy później, biorąc udział w Turnieju, doskonale się zapoznamy. Pierwszym z nich jest Sprint, polegający na przebyciu drogi z punktu A do punktu B z jak najlepszym wynikiem końcowym. Oczywiście w tym celu należy jak najefektowniej eliminować oponentów (strzały w głowę czy też zabicie ostatnim pociskiem znajdującym się w magazynku są dużo lepiej punktowane niż zwykłe fragi), podtrzymując przy tym kombo, które zwiększa mnożnik punktacji wraz z każdym poległym z naszych rąk wrogiem. Utrzymanie komba to jednak wcale nie taka łatwa sprawa, jak by mogło się wydawać. Przede wszystkim im jest wyższe, tym mniej mamy czasu na utrzymanie mnożnika. Z pomocą przychodzą nam tu czaszki, będące specjalnymi blaszkami poprzybijanymi w różnych częściach mapy, za których trafienie przedłużamy tykający licznik uciekającego nam mnożnika. Początkowo nasze wyniki nie będą zbyt wysokie, jednak odrobina wprawy i czasu wystarczy, by po paru godzinach spędzonych z The Club uzyskiwać wyniki liczone w milionach.
Kolejnym trybem jest Oblężenie. Jest to jeden z bardziej wymagających trybów, szczególnie na wyższych poziomach trudności. Cała zabawa polega na tym, że nasza postać stoi w bardzo małym polu ograniczonym pachołkami drogowymi oraz wyrysowanymi kredą na ziemi liniami. Naszym zadaniem jest eliminacja przez określony czas kolejnych wrogów napierających na nas z różnych stron. Teren jest wąski, więc jedyną obroną jest w tym wypadku atak. Oczywiście, możemy opuścić wyznaczony teren, lecz jeśli to zrobimy, mamy zaledwie pięć sekund na powrót. Jeśli w tym czasie nie wrócimy w wytyczony obszar, wybuchną mikroładunki umieszczone w naszym ciele... Trybem bardzo podobnym do Oblężenia jest Przetrwanie. Zasady są tutaj takie same, różnicą jest natomiast obszar, po jakim możemy się poruszać – jest on dużo większy. Wiąże się to jednak z jeszcze większą ilością wrogów, którzy mnożą się i wyrastają jak spod ziemi w zastraszającym tempie, przez co nie mamy nawet czasu porządnie przeładować spluwy.
W ostatnich dwóch opcjach jednoosobowej rozgrywki główną rolę odgrywa uciekający czas. Wyzwanie to nic innego jak Sprint, tyle że tutaj nie dość, że musimy wykręcić jak najlepszy wynik, to dodatkowo musimy zdążyć na metę przed upływem wyznaczonego czasu. Jednak naszym faworytem jest zdecydowanie Walka z Czasem. Tutaj mamy bardzo mało czasu i nie możemy pozwolić na to, by wskaźnik zegara dobiegł do zera. Oczywiście cenne sekundy możemy „wykupić”, bądź to zabijając kolejnych adwersarzy, bądź strzelając do specjalnych blaszek, lub zbierać porozstawiane na planszy zegary. Walka w tym trybie jest emocjonująca i wciągająca, bowiem zazwyczaj musimy pokonać kilka okrążeń, zanim ukończymy ten morderczy wyścig.
Niestety, trudno nam cokolwiek w tym momencie powiedzieć o trybie multiplayer, bowiem w momencie, kiedy czytacie tę recenzję, gry jeszcze nie ma na sklepowych półkach, a więc tryb dla wielu graczy nie został uruchomiony. Wiadomo jednak, że w internetowych bojach znajdą się trzy opcje rozgrywki dla jednego gracza oraz aż pięć przeznaczonych do gry drużynowej. Nie zabraknie typowego deathmatcha, jak i bardziej wyszukanych, morderczych trybów, dzięki którym śmiemy przypuszczać, że wiele osób nie odejdzie od komputera, póki nie uzyska lepszego wyniku od swoich znajomych.
Mała integracja
Chyba największą bolączką The Club jest reakcja wrogów oraz elementów otoczenia na nasze działania. I nie mówimy tu o sztucznej inteligencji, bo ta stoi na dobrym poziomie i jest adekwatna do stopnia trudności rozgrywki. Mowa tu o reagowaniu na nasze pociski. W grze mamy dostęp do sporej ilości broni, począwszy od zwykłych pistoletów, poprzez automaty, na wyrzutniach rakiet i granatach kończąc. Sęk w tym, że wrogowi nie sprawia różnicy, czy dostanie potężną rakietą między oczy, czy też zostanie draśnięty w paznokieć pociskiem kalibru 9mm. W każdym przypadku zachowuje się tak samo. Nie ma tu mowy o jakiś latających kończynach, zwijaniu się z bólu czy też hektolitrach krwi, tryskającej w rytm radosnej rzezi. W The Club krwi jest jak na lekarstwo, a wszyscy oponenci potraktowani tu zostali jak ludzkie tarcze treningowe, które potrafią się poruszać i odpowiadać ogniem. Również demolka otoczenia sprowadza się jedynie do wybicia kilku szyb i strzelania do wybuchających beczek. Spodziewaliśmy się większej brutalności i rozwałki, o którą ten tytuł aż się prosi. W zamian zaś dostaliśmy ugładzoną do przesady zręcznościową strzelankę.
W bunkrze też może być ładnie
Oprawa graficzna w The Club stoi na dobrym poziomie. Szczególnie widać to po modelach naszych postaci oraz elementach otoczenia, które budują dobry klimat. Gorzej ma się już sprawa z wyglądem naszych wrogów, którzy często są klonami samych siebie. Nieco niedopracowana jest również animacja. Specjalne akcje, jakie ponoć miał wykonywać nasz zawodnik, tak naprawdę sprowadzają się do kopnięcia, przewrotu czy też przeskoczenia przez jakąś barierkę. A przecież o ile efektowniej wyglądałaby walka, jeśliby naszej postaci dodano kilka unikalnych ruchów? Również oprawa dźwiękowa nie zachwyca. Odgłosy broni są zbyt podobne do siebie, a na muzykę w ferworze walki nawet nie zwraca się uwagi, bo staccato strzałów oraz wykrzykiwana dookoła przez wrogów łacina podwórkowa skutecznie ją zagłuszają. Na szczęście polska wersja jest wersją kinową, zatem usłyszymy wszelkie „dialogi” w oryginale.
Idzie się wyżyć
Co jak co, ale The Club pomimo licznych niedociągnięć i wad jest dobrym, a przede wszystkim niesamowicie grywalnym tytułem. Nawet jeśli tryb dla jednego gracza może wydawać się krótki, to przecież zawsze pozostaje multiplayer. Poczekajmy, jak zostanie uruchomiony, wtedy przekonamy się naprawdę, czy The Club wart jest swojej ceny...