W skład czarnej edycji wchodzą dwie kampanie: podstawowa oraz dodatkowa, zatytułowana Battle out of Hell. O ile sam Painkiller jest stosunkowo łatwy – to znaczy daje nam czas na oswojenie się z wzrastającymi wymaganiami w kolejnych starciach - to już zagranie „dodatku” bez przejścia „podstawki” jest dość trudnym wyzwaniem. Największą atrakcją gry było i nadal jest nieco egzotyczne uzbrojenie oraz system kart „Czarnego Tarota”. O ile z wariacjami na temat uzbrojenia stykamy się w dziesiątkach ukazujących się rokrocznie shooterów, o tyle system „boostowania” postaci za pomocą kart jest czymś unikatowym.
W trakcie rozgrywki nieraz refleksyjnie zauważa się inspiracje autorów takimi klasykami jak Wolfenstein czy Doom, zaczynając od takich drobiazgów jak lewitująca broń do „zebrania”, poprzez konieczność zmasakrowania wszystkich potworów przed opuszczeniem planszy, a kończąc na sekretnych miejscach. Po ukończeniu danego poziomu nasze osiągnięcia są przedstawiane w zgrabnej tabelce, z której dowiemy się jak wiele bestii zabiliśmy, ile odnaleźliśmy artefaktów, czy zebraliśmy całą dostępną amunicję itp.
Mimo lat – od premiery Painkillera upłynęło ich pięć - gra nadal przyjemnie prezentuje się od strony wizualnej. Ważnym elementem jest fakt, że obsługuje rozdzielczości monitora do 1680x1050 – czyli bez problemu pracuje przy układzie panoramicznym ekranu. Może stylistyka i „jakość” modeli jest już odrobinę niedzisiejsza, ale - nie ukrywajmy - w tym przemyśle wszystko, co ma więcej niż rok, można by nazwać „przestarzałym.
Painkiller: Czarna Edycja nadal jest produkcją, którą warto posiadać. Ci, którzy się już z grą zetknęli, nie potrzebują większej zachęty, reszcie zaś powiem krótko: „szkoda, że jeszcze nie spróbowaliście”.
Miałem możliwość recenzowania obu kontynuacji Painkillera. O ile Resurection bardzo mnie rozczarowało, o tyle Overdose nie zawiódł moich oczekiwań, poczynając od nawiązania do „jedynki”. To w wyniku działań Daniela Belial, pół-anioł, pół-diabeł zostaje wyswobodzony z więzienia i wyrusza przez piekło szukając zemsty na swych ciemiężycielach. Już samym pomysłem na „kontynuację” autorzy sobie u mnie zapunktowali.
Pod kątem mechanicznym Overdose nie odbiega od „jedynki”. Na stan zdrowia wpływają otrzymane ciosy, a regeneracja paska życia następuje poprzez zbieranie dusz pokonanych wrogów. Zachowano również dopalanie postaci kartami "Czarnego Tarota", opłacanymi złotem zebranym przy pokonywaniu kolejnych misji. Wyraźnie Czesi doszli do wniosku, że nie ma co zmieniać wypróbowanego i sprawdzającego się rozwiązania.
Nie mniejsze wrażenie zrobiło na mnie zachowanie stylistyki oryginału. Osobiście czułem się tak, jakbym nadal grał w pierwszą odsłonę gry. Oczywiście, można było czuć pewien zawód brakiem poprawy jakości grafiki. Jednak, jako że zawsze wysoko oceniałem osiągnięcia People Can Fly, to krytykowanie studia, które kontynuując ich grę zachowało modele i tekstury na tym samym poziomie uważam za nieco niepoważne. Możliwe, że brakuje w nim jakiegoś powiewu świeżości, bo przecież zmiany modeli broni i ich nazw nie można traktować jako poważnej nowości. Nadal jednak jest to gra godna polecenia.
The Club to gra na motywie starym jak kino akcji. Sekretne, potężne stowarzyszenie wynajduje różnego rodzaju odszczepieńców/samotników/świrów (niepotrzebne skreślić) do niezwykle niebezpiecznych, krwawych i oczywiście nielegalnych zawodów. Gracze mogą wybrać jedna z sześciu, a po odblokowaniu – ośmiu postaci, których zadaniem jest przetrwanie starć i eliminacja jak największej liczby przeciwników.
W trakcie rozgrywki mamy przed sobą szereg wyzwań. Niestety, w grze bardzo wyraźnie widać, że autorzy to specjaliści od gier samochodowych. Poszczególne konkurencje niemal żywcem przeniesiono z torów jakiejś ścigałki. Wrażenie to pogłębia jeszcze ranking podsumowujący każdą planszę. Odnosi się wrażenie, że eliminacja przeciwników jest niejako obok – mimo że to właśnie za zabójstwa otrzymujemy punkty, przeliczane później na naszą pozycję w klasyfikacji. Ogólnie jest drętwo i diabelnie sztucznie. Grę przewidziano głównie jako rozgrywkę sieciową, jednak jeżeli komuś nie przypadnie do gustu gra pojedyncza, to i w multi będzie się bawił raczej słabo.
Jednym z mocnych punktów The Club była grafika. Była, bo obecnie nie zachwyca już aż tak bardzo. Nie razi, ale pozostaje co najwyżej na zadowalającym poziomie. Ciekawa stylistyka, uplasowana gdzieś między produkcjami anime a francuską szkołą komiksu, to nadal atut. Gra, jako że pomyślana była na współczesne konsole, bez problemu radzi sobie z wysoką rozdzielczością i panoramicznym układem ekranu.
The Club nie było, nie jest i nigdy raczej nie będzie hitem. Ot, tak jak większość arkadowych scigałek, to miły zabijacz czasu... tyle że to nie ścigałka. Za skromna sumę, jaka musimy zapłacić aby nabyć ją w XK, można ją wziąć, ale bądźmy uczciwi - świat się nie zawali, jeżeli nie trafi do domowej kolekcji.
Tytuł godny polecenia; ma tylko jedną wadę – wymaga anielskiej cierpliwości. Do tego jednak dojdziemy za chwilę. Na początek kilka słów o tle rozgrywki: historię przedstawiono z perspektywy reportera, który trafia do obozu amerykańskich żołnierzy gdzieś na Bliskim Wschodzie. Wojacy uwikłani są w konflikt z miejscowymi mudżahedinami, a nieszczęsny dziennikarzyna wlecze się za nimi uzbrojony w kamerę. Ogólnie nastrój trochę jak przy oglądaniu reportażu. Duży plus dla autorów za koncepcję.
Wizualnie Full Spectrum Warrior: Ten Hammers sprawia wrażenie TTP, ale nie dajmy się zwieść - to RTS ukierunkowany na rozgrywkę taktyczną. Poszczególne działania są nam „podawane” drogą radiową, co bardzo ładnie ilustruje sytuację grupy szturmowej, będącej zakończeniem łańcucha dowodzenia. Gameplay ma jak dla mnie jednak spory mankament – sterowanie. Mniej intuicyjnych rozwiązań nie widziałem już od lat. Wszystkie „sztuczki” prowadzenia oddziału są oczywiście do opanowania, ale po długiej i, nie ukrywajmy, dość męczącej nauce. Jednak po przejściu etapu szkolenia ta gra może nam zapewnić niezłą rozrywkę.
O grafice trzeba powiedzieć jedno: jest warta zapamiętania ze względu na obecność dużej ilości modeli, odwzorowujących autentyczne uzbrojenie armii amerykańskiej. Zaczynając od umundurowani/oporządzenia, poprzez broń, a na pojazdach kończąc mamy sympatyczny folder reklamowy techniki wojskowej „Made in USA”. Również ten tytuł nie nastręcza trudności przy obsłudze panoramicznych monitorów.
Pozycja, którą warto polecić zapalonym militarystom i miłośnikom taktycznych strzelanek.
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!