Szlag by to trafił. Znowu kończy się whiskey. Ciekawe kiedy znajdziemy następny saloon – dziś na to się nie zanosi. Wszystko dlatego, że mój kochany braciszek, Thomas, znowu nie umiał trzymać łapek przy sobie. Nie to, żebym i ja nie miał ochoty na tamtego kociaka, ale... no, przynajmniej cierpiałbym za swoje grzechy. Teraz znowu muszę się opiekować nim i Williamem, choć szczerze mówiąc, najchętniej dałbym Thomasowi w pysk. Wiecie, powiadają, że za pewne rzeczy po prostu leje się w mordę. Ale William zaraz zacząłby te swoje żałosne jęki: „Ray, błagam, uspokój się, jesteśmy rodziną. Bóg na nas patrzy...” – takie tam. Szkoda, że nie patrzył uważniej, gdy jankeskie śmiecie paliły naszą posiadłość. William i jego niezachwiana wiara w Boga... A przecież tu, na cholernym pograniczu, Stwórcę spotykasz jedynie po kuracji ołowiowej. Wszystkie te miasteczka to jeden wielki rynsztok.
Kiedy byłem młodszy, co jakiś czas w okolicy pojawiał się losowo wybrany fagas, opowiadający o cudownych ziemiach na zachodzie. O tym, że złoto leży tam w strumieniach, tylko je brać. O tym, że ziemia jest tak żyzna, że sama rodzi, a można mieć jej tyle, ile się zajmie. Nazywało się to „tomahawk improvement” - od zaznaczania siekierą granicy terenu branego w posiadanie. Proste i skuteczne w idealnym świecie. Zachód nie jest idealny. Na miejscu są czerwonoskórzy, którzy nie łykają tak sformułowanego prawa. Są bandyci. No i są inni, którzy też uważają, że dany kawałek ziemi należy się im. Jak przed sędzią udowodnisz, że pierwszy naciąłeś drzewo? Zwłaszcza że najbliższy sąd znajduje się całe dni drogi dalej? Cóż... Powołujesz na sędziego pana Colta i jego sześciu ołowianych ławników. Rację ma więc ten, kto przeżył. Umarli nie gadają. Mogą co najwyżej sobie pośmierdzieć – tyle jeśli idzie o ich prawa.
No więc owe wspomniane fagasy, co opowiadały o cudownych ziemiach, miały na tyle duży dar przekonywania, że nawet raz nam z plantacji uciekło dwóch niewolników, by szukać szczęścia na zachodzie. Wiali przez ziemie Jacksona, który wtedy nie był jeszcze na tyle stary, by nie trafić w szkodnika, depczącego mu łąkę. W sumie można powiedzieć, że pokazał im, co by ich czekało w przyszłości. Pocałowali piach i tyle. Słabych i głupich tylko to czeka na cholernym pograniczu. Ja tam w owe bajki nie wierzyłem, że złoto i dobrobyt. Zresztą złoto i dobrobyt mieliśmy w domu, dopóki Jankesi wszystkiego nie schrzanili. Kto by pomyślał, że wyląduję na stare lata w tym syfie. Błoto, bród, kiepska whiskey i mnóstwo gości, którzy każdego ranka wstają ze swędzącym pyskiem, więc szukają kogoś, kto by ich wydrapał. Pięścią.
Dla kogoś wychowanego w luksusach południa życie na pograniczu to jakieś piekło, koszmar, z którego nie sposób się obudzić i trwa, trwa... Może Jankesom łatwiej się tu czuć jak w domu, bo bród i smród mają i tak na co dzień u siebie, w przyfabrycznych osiedlach. Ja za żadne skarby bym tu nie przyjechał, gdyby nie konieczność ukrycia się przed zemstą Barnsby’ego. Kąpiel za grubą kasę i tylko w niektórych knajpach? Bogu dzięki, tam, gdzie mają czystą, ciepłą wodę, mają i czyste dziwki, więc można połączyć dwie usługi naraz. Tylko trzeba uważać, gdzie się kładzie szpeje, bo któraś inna szmata - albo i sam właściciel – może cię skroić. Pół biedy jak z kasy, odzyskasz. Gorzej, gdy pozbawi cię i broni, wtedy to już kaplica. Tu żyją ludzie, którzy nauczyli się kardynalnej zasady: nie ma żadnych zasad, jeśli idzie o przetrwanie.
No dobra, nie jest też tak, że wszędzie każdy do ciebie mierzy i nie ma kogoś, kto nie chciałby cię wyrolować. Takich miejsc jest po prostu mało w okolicach, do których przyjechaliśmy. Fakt, zdarzają się miasteczka, gdzie jest twardy, ale uczciwy szeryf. W rzadkich przypadkach mieszka tam też sędzia, co prawo stawia wyżej niż doraźne korzyści. Takie okolice są jednak dla nas - jako byłych żołnierzy Konfederacji, których niejeden chciałby zastrzelić - zamknięte. No i jako dezerterów, na których ktoś poluje, mimo końca wojny. Każdy kawałek skutecznej władzy jest zagrożeniem, do tego wciąż rośnie nam lista rzeczy, za które można zawisnąć. Gnamy więc dalej i dalej w dzikie tereny. W miejsca, gdzie prawo jest pustym słowem.
Ogólnie miasta na Dzikim Zachodzie można podzielić na kilka kategorii. Tam, gdzie dotarli w miarę spokojni osadnicy, którzy od początku współpracowali ze sobą, znajdziemy coś w stylu cholernej cywilizacji. Główna osada nie jest duża, dookoła niej zaś są spore rancha. Na terenach, gdzie osadza się dużo ludzi, zawsze potrzebne jest jakieś centrum, miejsce, gdzie załatwić można interesy, kupić coś, zgłosić władzom problemy. Czas jednak zmienia te miejsca. Wszystko zależy od tego, kto trzyma miasto za pysk. Jeśli do władzy dochodzi jakiś lokalny biznesmen-watażka, to wkrótce zrobi się piekło. Jeśli zaś miasto zatrudni znanego rewolwerowca jako szeryfa, to pewnie miejscowy element pójdzie do piachu, ale za sławą gościa, jak muchy do lepu, podążą szumowiny z połowy zachodu. By się wykazać. Dla mieszkańca jest i tak źle, i tak niedobrze.
Powstają też miasta dookoła jakichś większych biznesów. Kopalnie, tartaki – potrzeba ludzi do pracy, a i wszelkie pasożyty mogą żerować na robolach. Władzą prawdziwą jest tam zwykle właściciel firmy, szeryf to jedynie figurant na jego garnuszku. Jak długo żyjesz w zgodzie z szefem miasta (czyli dajesz się doić jak krowa), tak długo masz spokój. Spróbuj się postawić, a pocałujesz piach. Do tego w aurze prawa, bo lokalna sitwa wypieści liczne i śliczne dowody twej winy. Lepiej już trafić do tych miejsc, które swoje istnienie zawdzięczają kolei. To jednak nowa sprawa i ogranicza się do w miarę cywilizowanych miejsc. Gdy tory dotrą dalej, mogą tam zanieść cywilizację, ale też i z drugiej strony takie miasta pewnie przyciągną mnóstwo bandytów. Powtórzą się stare schematy. Myślę, że tu chodzi o odległości. U nas w Georgii masz plantacje i miasta na tyle gęsto, że nie ma dziur w cywilizacji. Tu dziury stanowią większość.
Najgorszy syf to jednak miasta, które powstały w ciągu jednego miesiąca. Chaotycznie i bez kontroli. Gorączka złota – oto ich wyrodna matka, dziwka jakich mało. Płodna i zdradliwa, bo porzuca swe dzieci nim dorosną. Ktoś znajdzie samorodki, wieść się rozniesie i w mgnieniu oka masz na miejscu tysiące ludzi, napędzanych tylko jednym celem: nachapać się. Za wszelką cenę. Mord goni mord, życie jest warte mniej niż garść cholernego złotonośnego pyłu. Kto nie zginie od kuli, zachla się na śmierć za zarobiony grosz albo też odejdzie z tego padołu łez w oparach opium zasztyletowany przez jakąś dziwkę, chcącą na szybko dorobić bez przemęczania tyłka. Potem złoto się kończy – to nieuniknione – i miasto zaczyna zdychać w konwulsjach przemocy. Bywa, że coś z niego przetrwa i stanie się ziemią obiecaną dla wszystkich wyjętych spod prawa.
Skoro ani szeryf, ani lokalny magnat nie zapewnią spokoju mieszkańcom, to jakim cudem można w takich mieścinach żyć? Cóż, po prostu robi się swoje i trzyma broń pod ręką. Jak nie uznają cię za słabeusza, to pewnie wylądujesz na końcu listy do odstrzału. Ale trzeba uważać. Gdy jesteś twardzielem, szansa na kulkę rośnie, bo każdy cholerny żółtodziób ma ochotę skorzystać z tej sławy, by zasłynąć jako twój pogromca. Myślę też, że spoiwem dla społeczności może być kościół. Z pastorem jak się patrzy, konkretnym i twardym, ale uczciwym i wierzącym. Nie chodzi o jakąś idealistyczną płaczkę w stylu mojego najmłodszego braciszka, taki nie ma szans. Jak nie ma w pobliżu cywilizacji, to ktoś musi mówić o wartościach. Takich pastorów nie ma jednak zbyt wielu. Zresztą każdy mógłby wdziać sutannę i powiedzieć, że jest sługą bożym – kto to na pograniczu sprawdzi? Nawet i ja bym się nadawał, gdyby mi odbiło.
Nasze wędrówki po miasteczkach pogranicza idą według jednego schematu. Docieramy gdzieś, gdzie nikt nas się nie czepia i zostajemy. Komuś pomożemy, kogoś polubimy... a potem wszystko trafia szlag. Nawet to wesołe na swój sposób, człowiek nie rdzewieje, jak musi walczyć. Bywa, że ktoś nas rozpozna, ale w sumie – szczerze mówiąc – nawet tego nie trzeba. Zawsze prędzej czy później pojawi się jakiś buc ze swędzącym ryjem. Albo jakaś ładna cizia z nadgorliwym tatusiem, mężulkiem, braciszkiem – na jedno wychodzi. Mnie wychowano tak, że kobiety się szanuje, podziwia, broni. Junior niby powinien mieć wpojone to samo, ale w praktyce jest inaczej. Jak tylko jakaś mu wpadnie w oko, to ją bałamuci i od razu może o niej zapomnieć.
Jeśli pod tym względem nie wyglądamy na rodzinę, to już pod innym bardzo. Znaczy się, Thomas ma podobny gust i za każdym razem musi wsadzić swoje łapy za gorset dziewuchy, która mi się podoba. To w zasadzie tak pewne, jak to, że nie wystrzelisz siódmej kuli z rewolweru bez przeładowania. Raz, drugi, trzeci... kocham drania, ale ile można to znosić? Znowu wiejemy z miasta, bo nie trzymał łap przy sobie. A mała była córką szeryfa. Nie mógł być ostrożniejszy? Jeśli chodzi o kiecki, to junior ma we łbie bajzel jak wiewiórka w dziupli. I powiem szczerze: moja cierpliwość się kończy. Skoro przez jego akcje przyjdzie nam prędzej czy później zginąć, to w zasadzie nie mam już skrupułów. Jeszcze raz podprowadzi mi upatrzoną dziewczynę, to – Bóg mi świadkiem – schowam miłość braterską gdzieś głęboko. Dam po mordzie, aż mu łeb odskoczy.
Gdy uciekaliśmy po zastrzeleniu szeryfa, powiedziałem, że następnym razem zastrzelę Thomasa. William oszalał i zaczął te swoje jękliwe gadki. Bez przesady. Powiedziałem to w gniewie, ale przecież nie strzelę do brata. Za wiele razy ratowaliśmy sobie skórę, bym to zrobił. Choć z drugiej strony junior przegina straszliwie. Gdybyśmy nie byli braćmi, gryzł by już ziemię mieszaną z ołowiem. Nic to, znajdziemy miejsce z whiskey za barem, to się uspokoję. Na frasunek dobry trunek – stara prawda dalej jest aktualna. Dziś chyba nawet bardziej niż zwykle. Boże, jak mnie suszy...
GAMEPLAY 2
GramTV przedstawia:
Bracia McCall uciekają z miasteczka - rozgrywane w skórze Ray'a. Trzeci rozdział gry. Przy okazji można zobaczyć, jakim gentlemanem jest naprawdę Ray...