Red Faction: Guerilla - recenzja

Rafał Dziduch
2009/07/06 20:00

Wracamy na Marsa

Wracamy na Marsa

Wracamy na Marsa, Red Faction: Guerilla - recenzja

W rzeczywistości Red Faction ludzkość skolonizowała powierzchnię Marsa gdzieś koło XXI wieku. Wielkie i dysponujące ogromnymi pieniędzmi konsorcjum Ultor wzniosło tam obiekty wydobywcze, w których pracowali górnicy. W jednym z nich doszło do buntu, na czele którego stanął nasz bohater, niejaki Parker. Fabuła drugiej części toczyła się na Ziemi i nijak się miała do jedynki, zresztą jak niemal cała gra, oceniana o wiele niżej od poprzedniczki. Stojące za obiema produkcjami studio Volition Inc., autorzy m.in. obu części Freespace, a ostatnio Saints Row 2, zadecydowało, że przy okazji kolejnej części, a więc Red Faction: Guerrilla, fabuła ponownie zaprowadzi nas daleko od Ziemi. Tak więc: wracamy na Marsa!

Wracamy, ale rzecz jasna jako zupełnie ktoś nowy. Alec Mason, bo w jego buty wskakujemy, nie ma nic wspólnego z Parkerem. Przybywa on na górniczą planetę do brata, a jednocześnie do pracy, do kopalni. Jednak – i nie zdradzamy tu bynajmniej jakiejś wielkiej tajemnicy – nie będzie mu dane nacieszyć się braterskimi wieczorami spędzonymi przy piwie na snuciu wspomnień z dzieciństwa. Oto brat Aleca zostaje... zabity przez żołnierzy korporacji Earth Defense Force, trzymających w ryzach życie na Marsie. To militarna organizacja czerpiąca zyski z uprzemysłowienia Marsa i bezlitośnie wykorzystująca pracujących tam obywateli. Alec zaś powodowany, co oczywista, chęcią zemsty, przyłącza się do ruchu oporu (tytułowa Guerrilla, a konkretniej ugrupowanie zwane Red Faction), którego, nawiasem pisząc, brat był wiernym i aktywnym sympatykiem. Tam poznaje uroczą Samanyę, która od tej pory będzie pomagać mu modernizować zdobyte bronie. Poznaje też kilka innych postaci oraz tajemnicze plemię Marauders, którego zagadkę przyjdzie nam zgłębiać. Tyle fabuły, która, co tu dużo pisać, powstała chyba na kolanie, ewentualnie już po zakończeniu prac nad grą. Wielbiciele zaskakujących historii, zwrotów akcji, niespodziewanych rozwiązań scenariuszowych czy choćby rzetelnego rzemiosła w tym względzie, nie mają na co liczyć. Naszkicowana powyżej w kilku zdaniach historia miała posłużyć za drobny pretekst do dalszych działań, które stanowią kwintesencję Red Faction: Guerrilla.

Te zaś sprowadzać się w sumie będą do: demolowania, niszczenia, uciekania, demolowania, równania z ziemią, wysadzania, demolowania, strzelania – czy wspominaliśmy już o demolowaniu? Red Faction: Guerrilla jest bowiem krwistą niczym befsztyk grą akcji, w której świat oglądamy zza placów naszego gieroja, wyposażonego w narzędzia bezpośredniej perswazji. Jednak – tu istotne zastrzeżenie – gdyby Red Faction: Guerrilla była WYŁĄCZNIE tego typu produkcją, być może nie byłoby się po co nią zajmować. Ponieważ jednak do gry wprowadzono zaawansowany system demolowania obiektów, a także możliwość wyborów na wzór tych z GTA 4, a całość dodatkowo ubrano w szaty gry otwartej (fachowo – coraz częściej stosowane jest tu określenie sandbox, niedługo pewnie każda gra będzie taka...), sytuacja zmienia się diametralnie. Jak nie kilofem go, to wyrzutnią

Rozpoczynamy dość przewidywalnie, poznając podstawowe ruchy i umiejętności Aleca. Górnik chodzi, biega sprintem, skacze, potrafi też przykucnąć za zasłoną. Z miejsca uzyskujemy też dostęp do handbooka Guerilli, w którym zapisują się informacje przydatne w dalszej części zabawy. W sumie jest tam osiem sekcji, z których dowiemy się przydatnych informacji na temat broni, pojazdów oraz dostępnych sektorów. Uzyskamy też podstawowe informacje o morale, modyfikacji sprzętu, akcjach, które można na Marsie wykonywać, oraz ilości zebranych bomb Ultoru (36 w całej grze do odszukania).

Jak na bohatera przystało, Alec ma do dyspozycji sporo sprzętu, z czego część dostępna jest od początku, a reszta pojawia się stopniowo, po wykonywaniu różnych misji i zadań pobocznych i ich wykupieniu. Uzbrojenie jest interesujące i niecodzienne (choć jeszcze bardziej niecodzienne są chyba pojazdy, ale o nich potem). Podstawowa broń to górniczy kilof, który świetnie nadaje się do kruszenia wszelkich konstrukcji, ale równie łatwo sprzedać nim można finalny cios jakiemuś złolowi. Z tej atrakcji korzysta się naprawdę często, bo fajnie się nim rozwala budowle. Inną bronią jest spawarka łukowa, która jest skuteczną giwerą służącą do eliminowania piechociarzy. Nie zabrakło oczywiście pistoletu, wyrzutni rakiet, zdalnie sterowanych ładunków wybuchowych, kilku rodzajów min czy karabinu nanobotowego oraz broni generującej ładunki elektryczne. Ciekawe jest urządzenie zwane rozcieracz (wolne tłumaczenie), które wystrzeliwuje śmiercionośne ostrza zdolne do odbijania się od powierzchni. Najpotężniejsza jest natomiast wyrzutnia termobaryczna, która jak żadna inna broń niszczy budowle. Jedno bum i po sprawie!

Rzecz jasna, niemal wszystkie bronie można ulepszać, wykupując do nich stosowne ulepszenia w kryjówkach Red Faction. Płacimy za nie złomem, a ten z kolei zbieramy z rozwalanych w trakcie eskapad budynków, więc kółko się zamyka. Przeciwników posyła się do piachu bardzo miło (kilofem wręcz rewelacyjnie), acz standardowo. Ich inteligencja nie jest nad wyraz wyostrzona, choć stosują jakieś uniki, skoki, czasami próbują zachodzić nas z różnych stron. Ich siła leży jednak zazwyczaj w ilości i kiedy miga czerwone kółko, oznaczające, że jesteśmy poszukiwani przez EDF, robi się naprawdę gorąco. Wówczas jedynym dobrym rozwiązaniem może okazać się totalna demolka i ucieczka z miejsca zdarzenia.

Demolition Man

No właśnie: demolka – to słowo, które ciśnie się na usta od samego początku zabawy. Demolka totalna, jakiej nie widzieliście chyba w żadnej innej grze. Mason to prawdziwy Demolution Man, który z użyciem samego kilofa potrafi rozwalić w drzazgi nawet wysoką na czterdzieści metrów budowlę. Że to przesada? Że kilofem? No oczywiście, że przesada, ale jak pięknie zrealizowana! Rozwałka dostarcza tyle radochy, że burzyć chce się niemal w nieskończoność. Ściany, stropy, schody, sklepienia budynków, okna, dosłownie wszystko obraca się w pył i perzynę po kilku sieknięciach kilofa (inne bronie też burzą, ale - za wyjątkiem wyrzutni termobarycznej - nie dają tyle radości. Mało tego – czyniąc taki armageddon na planszach, można z jednej strony wykorzystywać go do własnych celów, ale z drugiej trzeba uważać, by nie przedobrzyć. Jeśli zniszczymy schody, nie dostaniemy się na górę, jeśli zrównamy z ziemią budynek, przez który musieliśmy przedostać się dalej, wykorzystując jego piętra, dalej nie pójdziemy. Jeśli rozwalimy komputer, z którego mieliśmy ściągnąć cenne dane, zawalimy misję. Ale z drugiej strony przeciwników można zaskoczyć, wchodząc do budynku nie od frontu, ale przez dowolną ścianę. I to sprawdza się nad wyraz często!

Innym ważnym elementem zabawy są, o czym wspomnieliśmy już na początku, pojazdy. Wzorem choćby takiego GTA 4 (do którego zresztą podobny jest nie tylko ten element) wskoczyć możemy do każdej bryki, która porusza się marsjańskimi bezdrożami. Bryki? To prawdziwe monstra na czterech (a czasami trzech kołach). Znajdziemy pojazdy przypominające ten z HL 2, znajdziemy SUV-y z wielkimi amortyzatorami, opancerzone transportowce z zamontowaną bronią szybkostrzelną, wielkie ciężarówki, śmieciary, ogromne pojazdy wydobywcze i kilka innych ustrojstw. Jednak chyba największe wrażenie zrobił na nas trzykołowy quad wyglądający jak myśliwiec, którym poruszają się Marauders. Wygląda niesamowicie: z przodu ma ostrza osadzone niczym widły, po bokach kolorowe butle z jakąś nieznaną substancją (paliwo?), a z tyłu ogromną obręcz spełniającą rolę koła. Pojazd jest trzyosobowy i można nim oczywiście jeździć. Odrębną kwestią, którą trzeba omówić, jest sprawa mecha. Nie jest pojazdem dostępnym zawsze, ale z czasem do niego wsiadamy, wykonując misje. Te momenty to najpiękniejsza część gry. Masakra otoczenia jest wówczas tak wielka, że blaknie nawet to, co Red Faction: Guerrilla oferuje generalnie. Niszczymy – przy pomocy ogromnych ramion - pojazdy, budynki, piechotę – wszystko, co się rusza. Ech! To trzeba zobaczyć! Dodać zresztą trzeba, że wszystkie pojazdy występują w kilku odmiennych oteksturowaniach, a na dodatek sprawiają wrażenie zróżnicowanego poziomu zużycia, co wygląda po prostu bardzo ładnie. A model jazdy? Czysto zręcznościowy, ale z tych, które opanowuje się z marszu. Zróżnicowano moc silników i zwrotność pojazdów, co wydatnie podnosi grywalność, ponieważ przemieszczać się będziemy nimi bardzo często. Ponieważ powierzchnia Marsa jest mocno pofałdowana, co i rusz będziemy wyskakiwać na wybojach.

No właśnie, a co takiego przyjdzie nam robić na Marsie? Działamy w sześciu obszarach, do których dostęp uzyskujemy stopniowo. To, podobnie jak otwarta konstrukcja zabawy, znowu ukłon w kierunku GTA 4. Do wykonania są - podejmowane w dowolnym momencie - misje główne i szereg zadań, które mają zacny wpływ na różne elementy zabawy. Główne misje popychają do przodu mało finezyjną fabułę. Zadania dodatkowe pozwalają nam oswobodzić poszczególne części miasta spod nadzoru EDF-u (coś jak w InFamous), zdobyć dodatkowe wsparcie oddziałów Red Faction (czasami przychodzą nam z pomocą ich posiłki) oraz pozyskać dodatkową ilość złomu czy podnieść morale okolicznych oddziałów. W sumie nie są to misje jakoś nadzwyczaj wysublimowane i zróżnicowane. Sprowadzają się z grubsza do: rozwałki lub rozwałki na czas, uciekania skradzionym samochodem, oswobadzania jeńców, wypierania sił EDF-u z określonego terenu, śledzenia wrogich jednostek itp. Z pewnością większe urozmaicenie by się przydało...

GramTV przedstawia:

Marsjańskie krajobrazy

Oceniając aspekty wizualne, trzeba powiedzieć, że choć nie ma nad czym piać z zachwytu, to jest jednak całkiem nieźle. Graliśmy w wersję na X-a i przede wszystkim w oczy rzucał się niesamowity klimat Marsa. Swoboda w operowaniu kamerą pozwala obserwować budynki i ludzi z różnego kąta, więc łatwo wychwycić niezłej jakości, zróżnicowane tekstury. Na słowa uznania zasługują drobiazgi – takie jak np. zachowanie pasażerów siedzących na pace wozu w czasie wyboistej podróży. Podskakują oni wówczas i przechylają się na zakrętach. Spod kół bryczek ulatują z kolei tumany kurzu, a animacje wskakiwania do pojazdów są zawodowe.

Mocarnie prezentują się również kompleksy wydobywcze, czasami zbudowane w wydrążonych, wielometrowych lejach, do których zjeżdżamy. Zadbano również o takie elementy, jak zmienność pór dnia i nocy, oślepianie promieniami słońca, a nawet burze piaskowe. Można oczywiście powiedzieć, że autorzy poszli na łatwiznę, w stosunku do wymienianego już GTA 4. Tam mieliśmy tętniącą życiem metropolię, tutaj mamy marsjańskie pustkowia. Krajobraz jest dość monotonny (skały), ale porozrzucane tu i ówdzie budowle, które można niszczyć, robią świetne wrażenie.

Również sam moment destrukcji sprawia, że kopara opada do stóp. W drzazgi leci dosłownie wszystko. Eksplozje – jeśli tylko trafimy w jakiś pobliski zbiornik – dopełniają dzieła zniszczenia. Stojące w pobliżu pojazdy rozsypują się na drobne części, więc widok urwanego koła frunącego w powietrzu do rzadkich nie należy. Co ciekawe, w czasie tej demolki bywa, że na naszego herosa wali się cała konstrukcja, co realistyczne nijak nie jest (nawet go nie draśnie), ale efektowne jak cholera. Doprawdy, takiego modelu destrukcji nie było chyba jeszcze w żadnej grze. Inna sprawa, że skały są niezniszczalne, ale to w zasadzie dobrze, bo powstałby problem z przebiciem się... no właśnie – dokąd? Ładnie wykonane są również same filmiki, choć tutaj zdecydowanie trzeba zaznaczyć, że jest ich zaskakująco mało.

Totalna destrukcja

Mankamenty Red Faction: Guerilla znajdziecie w ramce na dole, bo nie da się powiedzieć, że ich nie ma. Część z nich zresztą już wymieniliśmy. Zaskakuje jednak to, że w zasadzie nie przeszkadzają w zabawie. Owszem, niskich lotów fabuła to policzek dla części graczy, niezbyt duże zróżnicowanie misji nie za dobrze wypada na tle sanboxowej konkurencji, a dziwaczny sposób zapisywania save’ów trzeba rozgryźć, ale.... W sumie gra daje niezłego kopa za sprawą atmosfery, jaką udało się wykreować na wirtualnym Marsie. Do tego dochodzi znakomity model jazdy, interesujące bronie i genialny wprost system deformacji otoczenia. Wiele byśmy dali, żeby oglądać podobne także w innych produkcjach. Na koniec jeszcze jedno uściślenie: porównywanie w tej recenzji Red Faction: Guerillado GTA IV NIE OZNACZA, że są to gry podobne pod każdym względem. Generalizując, można napisać, że GTA IV było bardziej zróżnicowane, miało z pewnością więcej misji i zadań, które mogliśmy wykonać. Red Faction: Guerilla jest za to silniej nastawiona na totalną destrukcję, którą fundujemy wirtualnemu Marsowi. I nieźle to wypada!

9,0
Powrót na Marsa w wielkim stylu. Demolka na marsjańskiej ziemi.
Plusy
  • wysoka grywalność
  • system zniszczeń budynków
  • ciekawe bronie i pojazdy
  • grafika
Minusy
  • banalna fabuła
  • nieco mało zróżnicowane misje
  • bałagan w save’ach
Komentarze
24
Usunięty
Usunięty
07/07/2009 19:24

A dlaczego wchodząc na stronę recenzowanej tutaj gry na sklepie gram.pl przez zamieszczonego po boku linka widzę cenę 239 zł, a wchodząc przez oficjalną stronę Waszego sklepu cena to 199? Jaka jest w końcu cena 239 czy 199?

Usunięty
Usunięty
07/07/2009 14:17

No i czemu fajne gry trafiają na peceta w najgorszych momentach (koniec wakacji)? Ważne, że przynajmniej trafiają...

Usunięty
Usunięty
07/07/2009 13:38
Dnia 07.07.2009 o 13:24, Crew_900 napisał:

Ćwierć tysiąca za grę :| Na razie

A kiedy gram.pl miało jakąś dobrą cenę gry na konsole? W innych sklepach ta gra kosztuje 180-200 zł.




Trwa Wczytywanie