Killing Floor - recenzja

Sławomir Uliasz
2009/12/26 17:30

28 gier później

28 gier później

 28 gier później, Killing Floor - recenzja

Przez wiele lat na rynku panowała kompletna posucha w dziedzinie horrorów, a zwłaszcza tych z zombie w tle. Sporadycznie można było te stwory spotkać w jakichś RPG czy jako pomniejszych przeciwników w strzelaninach, ale by dostać grę z nimi w roli głównej, trzeba było czekać na kolejne odsłony Resident Evil. Jednak od jakiegoś czasu zapanowała zupełnie odmienna tendencja - dziś w grach o zombie możemy przebierać i wybrzydzać. Aby nie było nam zbyt nudno, kolejne tytuły pokazują nam nowe podejścia do tej tematyki. Raz są to żywe trupy, innym razem mutanci. Jedne powstają pod wpływem czarnej magii, inne pod wpływem wirusów, ale zawsze są łatwe do rozróżnienia: działają w dużych grupach i idą lub biegną w naszą stronę, po to by nas rozerwać na strzępy.

W ten właśnie trend wpisuje się bez wątpienia Killing Floor, najnowsze dzieło grupy moderskiej Tripwire Interactive, znanej dotąd głównie z wyprodukowania modyfikacji Red Orchestra: Ostfront 41-45, która to zwyciężyła w konkursie „Make Something Unreal”. Co prawda w grze tej nie spotkamy „klasycznych” powolnych nieumarłych, wypromowanych przez filmy Romero, tylko zmutowanych ludzi nazywanych okazami, ale tego specyficznego klimatu nie da się pomylić z niczym innym. Garstka uzbrojonych ludzi uwięzionych w opanowanym przez rządne krwi stwory mieście, hordy bezmyślnych przeciwników biegnących prosto pod kule karabinowe - mówcie sobie co chcecie, ale to pachnie zombie na kilometr.

Kwestia nazewnictwa

Prawdę powiedziawszy, pisząc o tej grze, powinniśmy zacząć od nieco poplątanej terminologii. Przede wszystkim zacznijmy od tego, że mamy tu tak naprawdę do czynienia z modem, być może wydanym jako osobna gra, ale wciąż jest to tylko profesjonalnie zrobiona modyfikacja do Unreal Tournament 2004. Ponadto survival horrorem jest jedynie z nazwy. W ten sam sposób można by określić dowolny inny shooter, np. Quake, jeżeli nie będziesz strzelał do przeciwników - nie przetrwasz. Rzadko tu zdarzają się problemy z amunicją, a nadwątlone zdrowie może naprawić kolega z drużyny, zatem survival sprowadza się tu jedynie do tego, by zabić nim cię zabiją. Jest natomiast horrorem, i to w stylu gore – pojawia się duża ilość groteskowych przeciwników, których głowy eksplodują w satysfakcjonującym gejzerze krwi. Po trzecie to, że na pudełku jest napisane „Co-Op”, oznacza ni mniej ni więcej, że jeżeli nie lubicie grać w sieci, to z miejsca możecie darować sobie ten tytuł.

Terror w Londynie

Skoro formalności związane z nazewnictwem mamy już za sobą, możemy spokojnie przejść do omówienia tego tytułu, choć tak naprawdę nie jest to proste. Jest to bowiem gra pełna sprzeczności. Wiele elementów jest tu zwyczajnie słabych i głupich, a mimo tego jako całość broni się wręcz zaskakująco dobrze. Nie jest ani oryginalna, ani specjalnie ładna, a jednak ma w sobie to coś, co potrafi przykuć na długie godziny do monitora i z pewnością przysporzy jej grono wiernych fanów.

Scenariusz gry jest prosty jak drut i przerabialiśmy go już w dziesiątkach, jeśli nie setkach różnych wersji. Otóż pewna londyńska korporacja przeprowadza na zlecenie rządu Jej Królewskiej Mości tajne eksperymenty z klonowaniem żołnierzy, by uzyskać idealnych wojowników, krwiożerczych i bezwzględnie posłusznych. Oczywiście coś poszło nie tak i jej nieudane eksperymenty wydostały się na wolność, obracając w ruinę pół miasta. W samym środku tego bagna znajdujemy się my i kilku innych szczęśliwców, którym udało się do tej pory przetrwać, a naszym zadaniem jest przeżyć jeszcze odrobinę dłużej i zabić jak najwięcej potworów zanim one zabiją nas.

Sam mechanizm rozgrywki jest równie prosty co fabuła. Wraz z pięcioma innymi osobami zaczynamy grę w losowym miejscu jednej z kilku plansz i musimy przetrwać kolejne fale atakujących nas mutantów. Początkowo nasz sprzęt składa się jedynie z noża, pistoletu kaliber 9mm, kilku granatów, ręcznego palnika acetylenowego oraz strzykawki, którą możemy leczyć naszych towarzyszy. Jednak dziwnym trafem za każdego zabitego przez nas potwora na nasze konto wpływa niewielka ilość gotówki, którą pomiędzy falami możemy wykorzystać na zakup nowej broni i amunicji. Po dokonaniu zakupów czeka nas kolejna, jeszcze bardziej zajadła fala mutantów, których musimy wystrzelać. I tak w koło Macieju aż do finalnego bossa, którego pokonanie oznacza przerzucenie do nowej planszy.

Brzmi nudno, prawda? Jednak jakimś dziwnym trafem wcale tak nie jest. Można wręcz powiedzieć, że prostota rozgrywki jest w tym wypadku jednym z największych atutów tej gry. Zresztą kilka elementów urozmaica ją i sprawia, że chce się dalej strzelać do zgrai coraz to dziwniejszych mutantów. Przede wszystkim mamy tu system perków, które ułatwiają nam dalszą grę i niejako definiują jej styl. Każda z tych umiejętności rozwija się w trakcie gry w zależności od rzeczy, które robimy. Zatem jeżeli będziemy często trafiali w głowę, to podniesie nam się umiejętność Sharpshooter, a jeśli będziemy często podpalać miotaczem ognia, będzie to Firebug. Pomiędzy kolejnymi falami możemy wybrać jedną z tych umiejętności, która wpływa na dobór ekwipunku i pomaga w konkretnych rzeczach. Na ten przykład Sharpshooter zapewnia nam zwiększone obrażenia z broni precyzyjnych, bardziej zabójcze trafienia w głowę oraz zniżki na niektóre rodzaje broni. Każda z tych siedmiu umiejętności może być rozwinięta aż do szóstego poziomu. Oczywiście nie jest to takie proste i aby tego dokonać, musimy spędzić przy grze naprawdę długie godziny.

Kolejnym aspektem gry, który sprawia, że potrafi ona wciągnąć na długie godziny, są rozbudowane i ciekawe plansze, gdzie toczy się akcja. Pomyślane są w ten sposób, że na większości z nich nie ma szans przeżyć w pojedynkę. Zawsze znajdzie się jakiś sposób, by potwory zaszły nas od tyłu, a wtedy przydaje się dodatkowa para rąk, a najlepiej pięć. Co prawda można blokować drzwi za pomocą palnika, jednak spawy nie wytrzymują zbyt długo i prędzej czy później należy się spodziewać, że bariera zostanie przełamana. Ponadto sklep ma dziwną i nieprzyjemną właściwość otwierania się w losowych miejscach na mapie, a na zakupy mamy raptem minutę. Zapobiega to „kampieniu” drużyny w najdogodniejszym miejscu i zmusza do zwiedzania całych plansz. Zresztą zakup broni i amunicji również jest tym, co utrzymuje nas przy monitorze. Arsenał jest na tyle zróżnicowany, że człowiek ma ochotę wypróbować go całego, a pieniądze przecież nie rosną na drzewach, tylko przyznawane są za zabitych mutantów.

GramTV przedstawia:

Niebagatelne znaczenie ma też różnorodność stworów. Jest ich w sumie dziewięć rodzajów i znacząco różnią się między sobą. Mamy tu zatem takie, które przypominają zombie z filmu 28 dni później, czyli szybkie, zajadłe i bezmyślne stwory atakujące nas gołymi rękami i zębami. Są też ich większe i silniejsze odmiany, niewidzialne, wrzeszczące, z piłami spalinowymi zamiast rąk, a nawet takie, które eksplodują przy trafieniu (coś jak Boomer z Left 4 Dead. Nadchodzą w różnych konfiguracjach i z różnych stron, dzięki czemu każda fala jest inna i gra długo się nie nudzi.

Te elementy sprawiają, że od gry naprawdę ciężko się oderwać i nie zauważa się jak mijają godziny na zabijaniu potworów, zdobywaniu kolejnych poziomów umiejętności i kupowaniu coraz to nowych pukawek. Przepis prosty, ale bardzo skuteczny.

Blaski i cienie

Niestety jednak nie wszystko jest tak dobre, jak mogło by być. Kilka rzeczy wręcz razi i mocno psuje wrażenia płynące z rozgrywki. Przede wszystkim ma się ciągłe poczucie wtórności. Biegając i strzelając do hord potworów, z tyłu głowy cały czas się kołacze myśl: „ja już to kiedyś robiłem, i to w lepszym wydaniu”. Ciężko jest tu nie uciec od porównania z serią Left 4 Dead. Tak naprawdę mamy tu do czynienia z dokładnie tym samym typem gry, tylko w nieco innej oprawie, i to niestety wcale nie lepszej. Niby mamy tu więcej potworów, więcej broni i więcej graczy, ale niestety radości płynącej z rozgrywki jest jakby mniej.

Ponadto widać, że całość hula na mocno już stareńkim silniku, choć trzeba przyznać, że twórcy gry zrobili wszystko aby to zamaskować. Niestety, trick, którego do tego użyli, jest mocno męczący. Otóż większość plansz jest bardzo ciemna, przez co oczy bardzo szybko zaczynają się nam męczyć. Cała reszta oprawy audiowizualnej jest mocno nierówna. Z jednej strony mamy tu voice acting i teksty, które wołają o pomstę do nieba, a z drugiej świetne odgłosy broni, krzyki stworów oraz niezłe metalowe kawałki lecące w tle.

Największym jednak problemem okazuje się… Steam. Nie cieszy się on najlepszą renomą wśród graczy, ale przy tym tytule naprawdę utrudnia życie. Nie dość, że na samym początku instaluje gigantyczną łatkę, to jeszcze z niewiadomych przyczyn serwery o niskim pingu potrafią mocno lagować. Innym irytującym elementem gry jest tak zwany Zed Time, czyli rodzaj Bullet Time, który włącza się losowo w momencie dokonania jakiejś spektakularnej akcji (np. trafienie w głowę z dużej odległości). O ile teoretycznie ma to ułatwić grę, po jakimś czasie staje się wręcz męczący, zwłaszcza dla graczy korzystających z bardziej bezpośrednich broni, takich jak na przykład strzelby. W takich momentach najczęściej można w zwolnionym tempie obejrzeć wylatującą z komory łuskę i przyjrzeć się szarżującej na nas poczwarze.

Należy jednak przyznać, że wsparcie techniczne dla tego tytułu jest świetne. Nie dość, że z każdą niemal łatką dochodzą nowe mapy i bronie, to naprawiana jest większość zgłaszanych przez graczy problemów. Znać tu rękę doświadczonych moderów, którzy już nieraz borykali się z różnymi problemami i wiedzą jak je efektywnie rozwiązywać.

Mamy tu zatem do czynienia z grą bardzo nierówną, choć bez wątpienia ciekawą i grywalną. Jeżeli zastanawiacie się nad jej kupnem, musicie wziąć pod uwagę kilka rzeczy. Po pierwsze jest to gra nastawiona na jeden konkretny rodzaj rozgrywki wieloosobowej i praktycznie nie da się w nią grać samemu. Ponadto jest mocno wtórna, choćby w porównaniu do królującego ostatnio na rynku Left 4 Dead. Zatem jeżeli znudziło wam się strzelanie do zombie i chcecie spróbować czegoś innego, choć w podobnym stylu, Killing Floor jest na pewno świetną, tanią alternatywą i na pewno się na nim nie zawiedziecie.

7,0
Jeśli znudziły wam się zombie, zawsze możecie postrzelać do mutantów.
Plusy
  • duże, zróżnicowane mapy
  • system perków, dużo broni
Minusy
  • nienajlepsza grafika
  • Zed Time
  • kłopoty z łączeniem
Komentarze
25
Usunięty
Usunięty
13/01/2010 04:01

mam i Left4Dead i Killing Floor - grywam obie na przemian - obie są świetne, nie wiem czy killing floor nie jest nieco lepszy - tam bardzo ważny jest aiming w head - w ogole jest aiming - w left 4 dead nie da sie przylozyc broni do oka, no ilość broni w killing floor wielki wybór, w l4dead - na ogół mam 3 do wyboru (x2 poziomy broni powiedzmy)

Usunięty
Usunięty
07/01/2010 21:20

Dokładnie 519 serwerów nie zabezpieczonych hasłem. Prawie wszystkie mają do 6 osób.

Usunięty
Usunięty
07/01/2010 21:17

Też grałem w Cod:waw (zombie) i L4D, ale Killing Floor osobiście spodobał mi się bardziej niż L4D. Graficznie cudów nie ma ale brzydka nie jest, za to wymagania sprzętowe są małe. Ilością serwerów i graczy jest wystarczająca, pare polskich serwów też się znajdzie. Gra się tylko jedną stroną a nie jak w L4D że można jedna z dwóch. Pozdro.




Trwa Wczytywanie